środa, 22 kwietnia 2015

Kiedy skarbeńki i misiaczki stają się złośliwymi kretynkami i bezmózgimi baranami?

Widzieliście kiedyś tą scenę między mężem i żoną (niestety nie pamiętam w jakim to było filmie), kiedy siedzą przy stole jedząc śniadanie w zupełnej ciszy. Nie patrzą na siebie, każdy zajęty swoim talerzem i swoimi myślami, po czym on wyciąga rękę po solniczkę i zamiast poprosić ją o podanie soli mówi: ''zmarnowałaś mi dwadzieścia lat życia''.

To cudowny przykład na przyzwyczajenie pojawiające się po latach (czasem dwóch czasem dwudziestu), o którym mówią ci i tamci, starając się uzasadnić przekonanie, że miłość to tylko wymysł młodych, energicznych i niedoświadczonych. Inni z kolei stwierdzą, że o miłość to trzeba właśnie bardzo dbać, na różne sposoby, więc prześcigają się sami ze sobą, żeby było romantycznie, niespodziewanie, spontanicznie, jakkolwiek, byleby nie nudno. Bo nuda zabija, rutyna uśmierca, dlatego też absolutnie, pod żadnym pozorem, nie można im pozwolić zadomowić się w salonie, a już na pewno nie w sypialni.
A czas mija... przebiegle i niezauważalnie... Emocje tak intensywnie pozytywne na początku wypalają się powoli, pozwalając zauważyć, że ten drugi ktoś to wcale nie jest tak pięknie cudowny w każdej sytuacji bo, cholera nie wiem skąd, ale jest zwykłym człowiekiem! Z całym swoim ludzkim dobrodziejstwem inwentarza. To jeszcze nic! Potrafi być w swojej rozlazłości, nerwowości, niezdecydowaniu czy porywczości tak nieznośnie nie do zniesienia. W takiej sytuacji mogę wystawić ktosia za drzwi, bądź sama się ulotnić, zanim przyjdzie mi do głowy zasztyletować go przez sen i zakopać w ogródku zanim sąsiedzi wstaną rano, by iść do pracy na poranną zmianę. Jednak nie zawsze jestem w tak cudownie komfortowej sytuacji, gdyż mogę być bardzo zdeterminowana w utrzymywaniu idealnego obrazu ktosia przez długie lata i jak się już otrząsnę z tego otumanienia, to okazuje się, że jestem już w takim wieku, że częściej mi się nie chce niż chce i jest kredyt, dom, dzieci, pies i masa innych zobowiązań takich czy innych, którym ciężko będzie podołać samej, więc lepszym interesem będzie jednak zatrzymać ktosia przy sobie, bo obowiązki dzielone na dwa zawsze łatwiej unieść. Jednak poza noszeniem dzieci czy zakupów ze sklepu do auta i z auta do domu raczej nie mogę liczyć na żadne inne uniesienia, a już na pewno nie takie zapierające dech w piersiach. Chyba, że te przy dzieleniu comiesięcznego budżetu i... no nie, na tym zwykle koniec. W związku z powyższym też dbam żeby ktoś nie myślał sobie, że może mnie wykorzystywać, lub żeby nie przyszło mu do głowy, że może się dobrze bawić z kumplami, bo czasy kawalerskie to on ma dawno za sobą i to już nie wróci, nigdy! A teraz kierat, sorry Winnetou, takie mamy życie. I dbam w tym życiu o sprawiedliwość w naszym związku, a dokładniej o sprawiedliwe obciążenie kosztami, szkodami, konsekwencjami, obowiązkami, dociążeniami, zmęczeniem, znudzeniem, niechęcią, złością i myślą, że coś mi bezpowrotnie uciekło, w ramach długoterminowych konsekwencji podjętej w życiu tej jedynie słusznej niewłaściwej decyzji. Nie interesuje mnie to, o czym on tam sobie myśli, czy mówi. To raczej nie jest nic właściwego, bo mężczyźni to zwykle takie niebieskie ptaki, myślą tylko jak z domu się wyrwać i zostawić biedną kobietę z tym wszystkim, cokolwiek by to nie było. Poza tym są nierozsądni i trzeba ich pilnować. Tak też nie wiem, o czym on rozmyśla kiedy pod moją nieobecność robi coś w domu, nie wiem z czego rezygnuje kiedy okazuje się, że znów ledwo mieścimy się w kolejnym biznesplanie, nie wiem jak tłumaczy po raz kolejny, że nie pójdzie na piwo, a może już go o to nikt nawet nie pyta? Mnie też już nikt nie pyta. On mnie już nie dopytuje o to, jakby wyglądał mój "idealny" dzień, jakie jest moje najstraszniejsze wspomnienie czy tego kiedy ostatnio rozpłakałam się przy kimś, a kiedy w samotności. Ja też powoli pytać przestaję... Wymieniamy się krótkimi komunikatami koniecznymi do sprawnego zawiadywania tym całym bałaganem. Tak przecież trzeba, trzeba ze sobą rozmawiać, zwłaszcza o tym co się dzieje.... wokół nas.
 
Efektem ubocznym jest brak miejsca na to co dzieje się MIĘDZY NAMI i to, że ważniejsze staje się co JA lub co ONI (kimkolwiek by nie byli) zamiast tego, co MY, razem dla siebie. Gubimy siebie, tych młodych zakochanych, odurzonych dobrymi myślami o sobie. Zapominamy, że ten drugi ktoś wżarł się w obraz nas samych i nieodwracalnie stał się jego stałym elementem. I już nigdy nie będziemy sami, nawet po rozstaniu, bo już zawsze kawałek tej osoby będzie tworzył jakąś część przeszłości, będzie wpływał wyciągniętymi wnioskami i uzyskanymi doświadczeniami na teraźniejszość i przyszłość. Zapominamy, jak ważny jest każdy, najprostszy życzliwy gest. Jak ważne jest utrzymywanie tej kruchej przestrzeni, której świadomość kiedyś doprowadzała do szaleństwa, która jak magnes ściągała myśli nawet z sąsiedniej galaktyki tylko po to, żeby chwycić za telefon właśnie w chwili, kiedy zaczyna dzwonić.  Szukamy dziwnych, nadto dorosłych wytłumaczeń stanu obecnego, zupełnie bez sensu składając całą winę na brak czasu, pieniędzy czy czegoś tam. Jakby zwykła, codzienna, życzliwa rozmowa kosztowała cokolwiek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz