środa, 27 kwietnia 2016

Bo psycholog powiedział, że…




Z psychologami to taka dziwna sprawa jest. Sama nim jestem to wiem. Czasem myślę, że łatwiej byłoby być spawaczem, bo przynajmniej jakiś taki wydźwięk społeczny jest przyjemniejszy, a psycholog? Jedni hołubią, inni marginalizują twierdząc, że przecież każdy z nas jest psychologiem. Uwielbiam wręcz, ten pełen samozadowolenia układ zmarszczek, następujący po wygłoszeniu jakiejś kończącej się fundamentalnym w znaczeniu wnioskiem, tyrady. Jestem też pełna podziwu, jak odnajdywane z łatwością rozwiązania życiowych dylematów, które to nietknięte psychologiczną manierą, stają się mantrą codzienną i skutecznym lekiem na całe zło. Czasem, wywołana niewinnym pytaniem do odpowiedzi, pod obstrzałem spojrzeń słuchających, czuję się jak szaman, który łącząc jakieś wybrane przez siebie nici, według sobie tylko znanego klucza, plecie trzy po trzy coś, co ma być modelem strukturalnym świata przeżyć intrapsychicznych i wyjaśniać wszystko. A i tak wszyscy wiedzą lepiej. Odzwierciedla się to zwykle w przekierowaniu uwagi, przy trzecim słowie, na coś innego lub ważkim niezwykle pytaniem, puentującym przedstawione założenia teoretyczne poparte latami badań i obserwacji, będące podwaliną stosowanych powszechnie metod terapeutycznych: i ty wierzysz, że to działa? I bum. Setki lat pracy milionów psychologów; niezliczone sukcesy terapeutyczne; ludzie, którzy odnaleźli się na nowo, rozwiązali wewnętrzne konflikty; wszystko to psu na budę. Eh…

Fakt, wiedza psychologiczna wywodzi się z potrzeby rozumienia ludzkiego działania, motywacji i tego wszystkiego, czego każdy człowiek przy zdrowych zmysłach nie wypowiada na głos (chyba że powyżej promila we krwi). Fakt, obserwacje te i wnioski rzecz jasna, można zorganizować we własnym zakresie, zresztą robimy to regularnie, szukając zaciekle odpowiedzi na nurtujące nas pytania, np.: dlaczego ona z nim jest? I każdy przeciętnie inteligentny zjadacz chleba jest w stanie coś zauważyć i jakąś, zadowalającą go odpowiedź, ułożyć. Nie potrzebne są do tego lata studiów i kilogramy książek zapisanych drobnym drukiem, językiem takim, że idź pan i nie wracaj. Wniosek: nie potrzebujemy psychologów w zwykłym codziennym funkcjonowaniu.

To skąd ta psychologizacja wszystkiego wokół? Z pędu do wiedzy? Tej wiedzy?

Posługując się okrutnym uproszczeniem i bezduszną generalizacją, śmiem stwierdzić, że teorie psychologiczne głównie straszą. No, tymi tam urazami wczesnodziecięcymi, niezwerbalizowanymi konfliktami, niezaspokojonymi potrzebami, błędami wychowawczymi, nadmierną ekspozycją na stres, zaburzeniami wszelkiej maści, oj, wyliczać można bez końca. Pamiętam, gdzieś kiedyś przeczytane komentarze, dotyczące wpływu znajomości twórczości Freuda, na podejmowanie zachowań rodzicielskich i ten lęk matek przed okazywaniem nadmiernej czułości synom, w obawie przed, nazwijmy to, uszkodzeniem kruchej struktury osobowości poprzez nadmierną seksualizację relacji matka-syn (hehe). No i w efekcie Tej wiedzy (pobieżnej, umówmy się), mamy smutnych nieprzytulanych chłopców, wychowywanych przez oziębłe matki. Śmieszne? Przecież one tylko czytały i starały się dostosować do zdobyczy tej ważnej nauki na ‘P’. A że Freud miał różne podejście  do swoich własnych pomysłów, a jego następcy to już w ogóle to zupełnie inna para kaloszy.

Od zawsze chcemy wiedzieć: dlaczego? Ewa też chciała wiedzieć, dlaczego właściwie ma nie zrywać jabłka z drzewa. Zerwała. Co było dalej, doświadczamy wszyscy. Można uznać, że potrzeba posiadania wiedzy przez społeczeństwo jest motorem napędowym dla wszystkich piszących psychologów i portali psychologicznojakiśtam. Ale czy jest to faktycznie potrzeba, której zaspokojenie buduje nasz rozwój? Domniemam, że niekoniecznie. Biorąc pod uwagę fakt, iż w meandrach internetów szukamy raczej prostych i jasnych odpowiedzi na przyczyny bólów głowy, bólów serca i bólów duszy, przyjmując wytłumaczenie takie, jakie najbardziej nam pasuje, śmiem twierdzić, że to raczej o doraźne uspokojenie chodzi. A autorzy i ich motywacje, nie kalając własnego gniazda, różni są, jak to ludzie. Sama odwiedzam wszelkiej maści portale i przeczytuję tu i ówdzie poradniano-terapeutyczne treści i, o zgrozo, spora część z nich, jest treścią niemal żywcem przepisaną z podręczników psychologii, czy innych katechizmów diagnozowania. To po co lata uczenia się: jak czytać, jak diagnozować, jak przekazywać diagnozy; skoro kryteria podajemy na tacy i mówimy: człowieku diagnozuj się sam! I wcale nie chodzi mi o zatajanie wiedzy i strzeżenie jej przed okiem laików niczym cerber piekieł. Myślę raczej o zagrożeniu nadinterpretacji, czymś co uprawiamy gdy pielęgniarka w laboratorium wręcza nam karteczkę z wynikami krwi. Oj, jakimi jesteśmy wtedy specjalistami. Tu zbyt wysoko, tu za nisko, tego 1500, tamtego 20 i wszystko jasne. Jasne? A może diagnostycznie nieistotne? Może wymagające wytłumaczenia, kilku pytań wyjaśniających, interpretacji całościowej przy uwzględnieniu indywidualnych własności jednostki. Nie? No, może się mylę, mea culpa. Z racji, że to ja jestem autorem tych przemyśleń, postanawiam wbrew wszystkiemu, umieścić tu drugi wniosek, a co: wiedza, źle użyta/zrozumiana/zastosowana szkodzi.

No dobrze, wnioski częściowe swoją drogą, czas zmierzać ku końcowi. Co z tej całej autorskiej paplaniny ma wynikać dla Czytelnika, jakie przesłanie ma zabrać ze sobą w swój dzień powszedni (żeby się nie okazało, że czas poświęcony na czytanie został bezproduktywnie zmarnowany)? Zachęcam do traktowania zalewającej nas wiedzy psychologicznej jak proszku do pieczenia. Wiecie, są przepisy, w których zupełnie nie jest potrzebny, są takie gdzie można go zamienić na co inne, a są i takie, w których jest wręcz niezbędny. Ważne, że jest ktoś, kto za nas to zbada, sprawdzi i podpowie, co zrobić, żeby nie wyszedł zakalec. Czasem natomiast trzeba sprawdzić na własnej skórze, metodą prób i błędów, i to też jest w granicach normy. W końcu nie wszystko można przewidzieć.

sobota, 16 kwietnia 2016

Dlaczego dzieci z ugandyjskiego sierocińca nie płaczą.



Kiedy pierwszy raz trafiłam na informację o ewidentnie (jak to było opisane w artykule) bestialskiej aborcji w jednym z warszawskich szpitali, byłam wstrząśnięta. W uszach wybrzmiał mi krzyk osamotnionego, proszącego o pomoc noworodka, żołądek okręcił się wokół kręgosłupa, a krtań zaczęła drgać w epileptycznym szale. Opiekuńcza część mojego ja stwierdziła, że poziom i siła emocji jest alarmująco wysoka i dla mojego własnego dobra należy natychmiast podjąć działania zaradcze czyli najlepiej odciąć się od źródła bodźców, w tej sytuacji od artykułu. Dlatego nie czytałam całości, nie zwróciłam uwagi na jakie fakty powołuje się autor, nie połączyłam ich z własnym doświadczeniem i wiadomościami napychanymi do mojej głowy przez lekarzy w trakcie własnej ciąży. Nie, emocje zagarnęły wszystko, nie znosząc sprzeciwów, żądając władzy absolutnej, pozostawiając po sobie ślad w postaci stwierdzenia, że stało się coś niewyobrażalnie złego, zasługującego na potępienie. 

Nie zamierzam rozwodzić się nad ideologicznym podłożem wspomnianej sytuacji. Teraz, po czasie, bardziej interesuje mnie manipulacyjno-emocjonalny aspekt tej sytuacji. A może emocjonalno-manipulacyjny?

Płacz dziecka lub jego brak w dodatku związany z brakiem bądź niewłaściwą opieką jest idealnym bodźcem wywołującym silne emocje u wszystkich ludzi, mających choć odrobinę zdolności do empatii, a u rodziców, niezależnie od stażu, w szczególności (choć może powinnam napisać, że u matek, bo kobiety z natury są istotami bardziej emocjonalnymi, no dobra, nie dyskryminujmy mężczyzn). Świetnie obrazuje to historia opisana Tu. Przyjmijmy, że opowieść o milczących niemowlętach w ugandyjskim sierocińcu jest prawdziwa. Grupa noworodków, czy może już niemowląt milczy, tworząc atmosferę wywołującą gęsią skórkę. Do tego spokojny komentarz opiekunki: „Po około tygodniu od momentu kiedy tu trafiają i po niezliczonych godzinach kiedy domagają się uwagi, w końcu przestają płakać, kiedy zdają sobie sprawę, że nikt do nich nie przychodzi (…) przestają płakać, gdy zdają sobie sprawę, że nikt do nich nie przychodzi. Nie za 10 minut, nie za 4 godziny i być może już nigdy”, dopełnia obrazu grozy, bezbrzeżnej rozpaczy i wiszących w powietrzu zaburzeń osobowości.

Tak, wizja małego, bezbronnego dziecka pozostawionego samemu sobie, do którego już nigdy nikt nie przyjdzie, uderza z perfekcyjną wręcz dokładnością w te najgłębiej schowane i pierwotne struny. W genetycznie uwarunkowaną i ewolucyjnie zakorzenioną potrzebę opieki nad potomstwem, niekoniecznie własnym, co pozwala w długofalowej perspektywie zachować gatunek. To dlatego najsłodsze na świecie są małe kotki, pieski i niemowlaczki. Rażące swoją bezbronnością i słodyczą, zapewniają sobie przeżycie i opiekę do czasu, aż same będą jako tako dawały radę w tym złym i bezdusznym świecie. Tak przynajmniej planowała ewolucja, prosto, jasno i bez większych komplikacji. My oczywiście musieliśmy dorzucić swoje pięć groszy, dlatego w ogóle powstało coś takiego jak sierociniec, a czas wymagający opieki nad potomstwem wydłużył się x-krotnie. Ale do rzeczy.

Mamy więc wizję pozostawionych samym sobie biednych, małych niemowlaczków, które zaczynają kumać, że nie opłaca się płakać, bo już nikt nigdy do nich nie przyjdzie. Idąc za tym tropem, wszystkie te bobasy powinny wyrosnąć na zimnych, samowystarczalnych psychopatów, albo nie przeżyć wcale. Tak się jednak zwykle nie dzieje. Poza tym, nawet w naszej szerokości geograficznej wiele „cioć dobra rada” mówi, żeby nie reagować od razu na każde kwilenie berbecia, bo wtedy dzieją się te wszystkie straszne rzeczy, które utrudniają sprawowanie opieki nad dzieckiem. Mianowicie: dziecko oczekuje uwagi, dziecko chce się przytulać, dziecko zasypia przy cycu i, O Zgrozo!, dziecko chce być noszone.
Tak czy inaczej, w późniejszym czasie i tak siłą rzeczy uczymy dziecko, że nie ma co za mocno płakać, bo butelka nie zmaterializuje się po sekundzie, tylko trzeba ją przygotować, że nie dostanie wszystkiego co sobie tylko wymyśli już teraz, natychmiast i w ogóle, że jak się coś chce, to trzeba poczekać, czasem krócej, czasem dłużej, ale jednak. To się nazywa odraczanie gratyfikacji i jest elementem niezbędnym do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie. Najbardziej widoczne jest w instytucji szkoły (trzeba harować 10 miesięcy do wakacji i promocji do wyższej klasy albo 3-5 lat żeby uzyskać tytuł) lub pracy zarobkowej (trzeba jakiś czas przepracować zanim dostanie się nagrodę w postaci pieniędzy). Ale czy to nie za dużo dla takiego noworodka? No raczej.

Przekonanie, o którym w cytowanej wypowiedzi wspomniała sierocińcowa opiekunka, w pierwszej kolejności nasunęło i na myśl kształtującą się w tym początkowym okresie życia podstawową ufność. Podstawowa ufność opiera się na pewności, że kiedy pojawi się potrzeba, pojawi się też osoba, która tą potrzebę zaspokoi. Mówimy tu przede wszystkim o potrzebach fizjologicznych, bo takie są najistotniejsze na samym początku, czyli jeśli się nie mylę przez pierwsze trzy miesiące życia dziecka. Później nabywa ono umiejętność wchodzenia w kontakt z dorosłym sprawującym nad nim opiekę i sytuacja nieco się komplikuje. Tak czy inaczej, najważniejsza w tym wszystkim wydaje się być stabilność środowiska, w którym dziecko się osadza. Niemowlę rozpoznaje przyjemne sytuacje i osoby, które je powodują. Konsekwencja, ciągłość i regularność podejmowanych czynności, choćby/przede wszystkim pielęgnacyjnych, pozwala na pojawienie się ufności wobec otaczających dorosłych oraz wobec siebie samego. Erikson jako cnotę tego okresu rozwojowego podaje nadzieję, która jest wypadkową właściwych proporcji ufności i nieufności. Bazą do utworzenia się nadziei jest wrażliwość na potrzeby dziecka i dostarczanie mu przyjemnych doświadczeń takich jak spokój, pokarm i ciepło.
Biorąc to pod uwagę, mogę pokusić się o stwierdzenie, że ugandyjskie sieroty miały wystarczające warunki do zawiązania się zalążków nadziei gdyż, choć nie posiadały ramion, które tulą godzinami, to były wokół nich tacy dorośli, którzy swym ustalonym harmonogramem dnia przynosili ukojenie głodu (może nawet przytulili do odbicia), zmieniali pieluszkę na suchą i owijali ciasno kocykiem, aby zapewnić ciepło i stworzyć substytut bezpieczeństwa. Poza tym, na pewno oglądali od czasu do czasu czy nie ropieją oczka, czy dobrze goi się ślad po szczepionce i kąpali, dając tym samym minimalną ilość kontaktu fizycznego, która mogła uchronić od przechylenia się szali decyzji w stronę nieufności wobec świata, przejawiającej się wycofaniem.
Wiadomo, wszystko to w wersji mini, ale tak jesteśmy skonstruowani, że każdy najmniejszy znak już wystarczy, żeby przeżyć, w myśl zasady: lepszy zły dotyk niż żaden. 

Jednak tego typu historie w pierwszej kolejności wzbudzają emocje, rozsierdzają blisko z nim związane poczucie sprawiedliwości i całą gamę przekonań, w których zapisane jest, jak powinien wyglądać świat i jakie zadania każdy z nas powinien wypełniać, aby być dobrym, wartościowym człowiekiem. Dźgają okrutnie w system wartości, który rozwścieczony wypluwa olbrzymie ilości ocen, złorzeczeń i nakazów skierowanych do świata (co za okrutnie bezduszni ludzie! jak tak można postępować!) i do siebie (musisz temu zapobiec! musisz zrobić wszystko, żeby to nie spotkało ciebie!), wywołując nierzadko poczucie winy z powodu jakiś tam niedociągnięć (często wyimaginowanych) lub lęk przed popełnieniem jakiegoś strasznego w rozwojowych skutkach błędu rodzicielsko-wychowawczego, bądź też motywując wszystkie siły witalne, do dokładania jeszcze większych starań w procesie stawania się opiekunem idealnym. A to wszystko złożone razem, daje nam cały worek emocji, męczących dniem i nocą, zażerających się naszą energią, którą można pożytkować na wiele różnych, innych, znacznie przyjemniejszych sposobów.

Jaki z tego morał? Największe powodzenie w sieci/ społeczeństwie/ polityce etc. mają historie bazujące na emocjach - najlepiej tych najprostszych i przekonaniach - najlepiej tych najbardziej fundamentalnych, bo reakcja jest natychmiastowa i intensywna, a informacja zapada w pamięć, odarta z obiektywnych, uspokajających danych, pozostając w cierpliwym oczekiwaniu na kolejną sytuację, gdy zostanie wywołana zgodnie z bieżącymi potrzebami autora.




piątek, 1 kwietnia 2016

Do czego jest mi potrzebne płaczące dziecko.



Miałam nie zagłębiać się w meandry świeżych, niezakorzenionych odpowiednio doświadczeń rodzicielskich, ale stałe przebywanie z małym, niezbyt rozmownym człowiekiem skutkuje, przynajmniej w moim przypadku, nieprzypadkowymi przemyśleniami. W związku z powyższym dziś jedno z nich.
Płaczące dziecko jest bardzo ważnym elementem świeżego rodzicielstwa. Biorąc pod uwagę ilość czasu poświęcaną na wymianę spostrzeżeń dotyczących tego rodzaju dziecięcej aktywności, należy stwierdzić, że lokuje się zaraz po ustaleniu czy rodzice bardzo chcieli płeć, która im się urodziła czy też nie, ale jeszcze przed kulinarno-karmieniową otoczką kolek, kup i innych produktów fizjologicznych każdego szanującego się niemowlęcia.
Nie ma co się dziwić, że tyle czasu i energii poświęcamy na próby przejęcia kontroli nad płaczem. Wszak płaczące dziecko skutecznie wybudza w nocy, zakłócając możliwość regeneracji przed kolejnym trudnym i pełnym wyzwań rozwojowych dniem, powoduje też konieczność odrzucenia wszelkich planów jakie opiekun wymienionego miał czelność mieć.
Pięknym byłby świat wszystkich rodziców, gdyby taki niemowlak komunikował się w bardziej cywilizowany sposób. No nie oczekuję tu cudu, ale opanowanie, powiedzmy, w drugiej dobie życia, trzech słów, na przykład: tak, nie, nie wiem; chyba nie jest jakimś wielkim wymaganiem? Życie w całej swej zaciętej złośliwości pokazuje, że jednak jest, toteż dziecko rodzi się z, raczej mocno okrojonym, wachlarzem możliwości komunikacyjnych. Na samym początku wyróżniamy jeden - płacz. I żeby nie było, trzeba oddać to niemowlakom, bardzo się starają. Inaczej płaczą w nocy, kiedy wśród cudownej głębokiej ciszy podszytej lekko szumem lodówki i wody przelewającej się w kaloryferach, rozpoczynają wołanie od niewinnego fortissimo, przechodzącego ukradkiem w forte fortissimo – jeśli tylko opiekun, wyrwany ze snu, miał czelność jeszcze iść do toalety. Inny jest płacz dziecka w dzień, kiedy staje się jedyną wszak możliwą odpowiedzią na odbierane bodźce: nowe, nagłe, nieznane, mokre, głodne, zaskakujące i wszystkie inne. Ok, będę obiektywna, wszystkie poza: tuleniem, głaskaniem, przytulaniem, bujaniem i karmieniem – te są bardzo przyjemne, a nagrodą jest cisza, lub mruczenie wypełnione po brzegi aprobatą.
Płacz pełni wiele funkcji, zarówno dla dziecka jak i rodziców. Otóż posiadanie uryczanego potomka podnosi wartość rodzicielstwa co najmniej dwukrotnie, a opowieści pełne nieprzespanych nocy, utraty energii życiowej i funkcjonowania w permanentnym stresie spotykają się z falą zrozumienia, milionów pokiwań głową, setek dobrych rad. Tłumacząc na polski: wiele wsparcia, ale nigdy propozycji typu: wiesz, to ja teraz mam wolną godzinę, ponoszę twoje dziecko a ty idź się zdrzemnij. Co to, to nie. Ponadto czasem można jeszcze usłyszeć ciche, ale jakże prawdziwe: nie ty pierwsza i nie ostatnia masz płaczliwe dziecko, musisz sobie poradzić. No pewnie, że tak, w końcu nikt o zdrowych zmysłach nie zachodzi w ciążę. No są tacy masochiści, którzy latami starają się o tą płaczącą mieszankę genów, ale oni chyba znoszą swoje cierpienie w ciszy, w ekstremalnych przypadkach powtarzając sobie za każdym razem ile kosztowały te wszystkie badania i to całe in vitro w prywatnej klinice. A cała reszta? Właśnie, cała reszta czerpie niebywałe korzyści z posiadania płaczącego dziecka.
Po pierwsze, jak już zostało wspomniane, płaczące dziecko pozwala odgrywać rolę ofiary (Popatrz, jaka jestem zmęczona i biedna i wycieńczona i nieumalowana i matko bosko kiedy ostatnio robiłam peeling, a co to jest lakier do paznokci to już zupełnie zapomniałam), pozwala na otrzymywanie wsparcia emocjonalnego od zaangażowanego i pozytywnie ustosunkowanego do nas otoczenia (Jaka ty jesteś zmęczona i biedna i wycieńczona, jakie masz cienie pod oczami, nie martw się, wszystko będzie dobrze, jeszcze tylko ten miesiąc i przestanie cię wszystko boleć, jeszcze tylko ten <w sensie kolejny> miesiąc i skończą się kolki, jeszcze tylko…).
Kolejną korzyścią jest możliwość eksponowania własnej zaradności, samowystarczalności, samodzielności, samozaparcia i wszystkiego tego co mieści w sobie pojęcie Matki Polki ( Ojej, przecież to nic nie znaczy, że nie śpię piątą dobę, dam radę, kto jak nie ja, w końcu maleństwo nie zaśnie beze mnie)[1]. No jakby śmiało.
Płaczące dziecko jest świetnym wypełniaczem konwersacyjnym. Dziecko w ogóle jest świetnym wypełniaczem, wiadomo, jak nie ma o czym mówić to mówi się o… dzieciach rzecz jasna, dopiero potem o pogodzie.
Dzięki płaczącemu potomkowi uświadamiamy sobie ile ważnych rzeczy mamy do zrobienia, ile obowiązków niecierpiących zwłoki należy wypełnić, ile prań, obiadów, odkurzań, zmywań. Wszystko to należy, trzeba, koniecznie. Hmm, a ja do tej pory myślałam, że urlop macierzyński to bierze się, żeby się dzieckiem zajmować, o ja naiwne dziewczę…
Płacz dodatkowo stymuluje pomysłowość. Rodzice posiadają cały wachlarz zajęć, które pomagają w opanowaniu tego szaleństwa. Są to te wszystkie bujania, wycieczki autem po osiedlu, szarpanie wózkiem lub tylko lekkie bujanie, tańczenie, śpiewanie, mruczenie i wiele, wiele innych bardziej zindywidualizowanych. Dlatego też, dzięki płaczącemu dziecku, można nauczyć się wielu nowych tekstów piosenek i odświeżyć te już znane, można stać się mistrzem w mruczeniu, a także w tworzeniu własnych piosenek, składających wszystkie widziane akurat przedmioty w przepiękną liryczną całość. Można również wyuczyć się wszystkich kroków czaczy, walca czy fokstrota stając się tancerzem na poziomie tańca z gwiazdami.
Dziecko, które często jest markotne ma tą jeszcze zaletę, że może zasypiać tylko przy opiekunie. To z kolei daje nam możliwość bezkarnego spędzenia całkiem sporej ilości czasu w łóżku, drzemania, chodzenia po domu w piżamie przez cały dzień, uzasadnionego odkładania obowiązków na nieokreślone później, zwłaszcza gdy za oknem pada - jeśli tylko sobie na to pozwolimy, eh...
W tej beczce miodu jest i łyżka dziegciu – emocje. Emocje i potrzeba posiadania kontroli nad czymś co nie zawsze chce być kontrolowane. Płaczące dziecko najczęściej słyszy, że ma nie płakać, że to nie dobrze, że trzeba być grzecznym. Ciekawe. Nie płacz dorosły człowieku, gdy coś boli i nie masz żadnej możliwości zwerbalizowania tego co ci się teraz dzieje. Płacz oznacza stres. Płacz to emocja. Płacz to ekspresja. Płacz to jedyna forma komunikacji. Gdy koleżanka mówi, że jest jej źle, bo facet od miesiąca nie znalazł wkrętarki, nie wynosi śmieci, a najczęstszą jego aktywnością jest picie browara przed telewizorem, to nie każesz jej być cicho, tylko słuchasz, współczujesz i pocieszasz. To dlaczego denerwujesz się gdy dziecko płacze?
Dlaczego wymawiasz mu, że wymusza kontakt z tobą płaczem? Że złośliwie łka, bo woli by mu podać zabawkę zamiast męczyć się samo? Dlaczego złości cię, że woli spać na twoich rękach wtulone w twój zapach, wsłuchane w bicie serca?
Cudowną mamy zdolność, my dorośli światli ludzie. Unikamy lub/i zaprzeczamy wszystkiemu co nieprzyjemne i namiętnie mordując naturalną potrzebę eksponowania tego przez nasze dzieci, ucząc, że jak jest źle to trzeba się uśmiechać, jak jest nie przyjemnie to trzeba znosić i godzić się na coś czego wcale nie chcemy. A potem przychodzi dorosłość i tęsknota za wyrażaniem siebie krzyczy w trzewiach, i płakać nad latami „bycia grzecznym” nie wypada. Zresztą, nic to nie da.
Okrutna jest bezradność, którą odczuwa się, gdy mimo wszelkich prób uspokojenia, koncert na jedno małe gardło nadal trwa. Ale to nasza, dorosła bezradność, nasza złość, że czegoś nie potrafimy, że coś się nie udaje. To nasze emocje. Ktoś, kiedyś nauczył nas, że należy radzić sobie ze wszystkim. To nasz obraz, czy bardziej wyobrażenie, rodzicielstwa mamy w głowie i według niego postępujemy na autopilocie. A szkoda. Szkoda, bo w sytuacji, kiedy płacz rozrywa serca i powoduje odpadanie tynku ze ścian, my działamy w stresie, z automatu realizując zmagazynowane w głowie przekonania, wymagania, wyobrażenia i tym podobne. A przecież płacz, to płacz tylko, nie koniec świata. To sposób przekazania ważnych informacji tylko trochę zakodowanych i jeśli tak będzie traktowany, to znacznie ułatwi ich rozkodowanie i tym samym dzień codzienny.
Czego sobie i Wam serdecznie życzę. :)



[1] Ach i nie zapominajmy, używam rodzaju żeńskiego z racji tego, że z powodów uwarunkowań biologicznych to kobiety częściej sprawują całodobową opiekę nad szkrabami, jednak wszystko można odnieść również do męskiej wersji rodzicielstwa.