środa, 27 kwietnia 2016

Bo psycholog powiedział, że…




Z psychologami to taka dziwna sprawa jest. Sama nim jestem to wiem. Czasem myślę, że łatwiej byłoby być spawaczem, bo przynajmniej jakiś taki wydźwięk społeczny jest przyjemniejszy, a psycholog? Jedni hołubią, inni marginalizują twierdząc, że przecież każdy z nas jest psychologiem. Uwielbiam wręcz, ten pełen samozadowolenia układ zmarszczek, następujący po wygłoszeniu jakiejś kończącej się fundamentalnym w znaczeniu wnioskiem, tyrady. Jestem też pełna podziwu, jak odnajdywane z łatwością rozwiązania życiowych dylematów, które to nietknięte psychologiczną manierą, stają się mantrą codzienną i skutecznym lekiem na całe zło. Czasem, wywołana niewinnym pytaniem do odpowiedzi, pod obstrzałem spojrzeń słuchających, czuję się jak szaman, który łącząc jakieś wybrane przez siebie nici, według sobie tylko znanego klucza, plecie trzy po trzy coś, co ma być modelem strukturalnym świata przeżyć intrapsychicznych i wyjaśniać wszystko. A i tak wszyscy wiedzą lepiej. Odzwierciedla się to zwykle w przekierowaniu uwagi, przy trzecim słowie, na coś innego lub ważkim niezwykle pytaniem, puentującym przedstawione założenia teoretyczne poparte latami badań i obserwacji, będące podwaliną stosowanych powszechnie metod terapeutycznych: i ty wierzysz, że to działa? I bum. Setki lat pracy milionów psychologów; niezliczone sukcesy terapeutyczne; ludzie, którzy odnaleźli się na nowo, rozwiązali wewnętrzne konflikty; wszystko to psu na budę. Eh…

Fakt, wiedza psychologiczna wywodzi się z potrzeby rozumienia ludzkiego działania, motywacji i tego wszystkiego, czego każdy człowiek przy zdrowych zmysłach nie wypowiada na głos (chyba że powyżej promila we krwi). Fakt, obserwacje te i wnioski rzecz jasna, można zorganizować we własnym zakresie, zresztą robimy to regularnie, szukając zaciekle odpowiedzi na nurtujące nas pytania, np.: dlaczego ona z nim jest? I każdy przeciętnie inteligentny zjadacz chleba jest w stanie coś zauważyć i jakąś, zadowalającą go odpowiedź, ułożyć. Nie potrzebne są do tego lata studiów i kilogramy książek zapisanych drobnym drukiem, językiem takim, że idź pan i nie wracaj. Wniosek: nie potrzebujemy psychologów w zwykłym codziennym funkcjonowaniu.

To skąd ta psychologizacja wszystkiego wokół? Z pędu do wiedzy? Tej wiedzy?

Posługując się okrutnym uproszczeniem i bezduszną generalizacją, śmiem stwierdzić, że teorie psychologiczne głównie straszą. No, tymi tam urazami wczesnodziecięcymi, niezwerbalizowanymi konfliktami, niezaspokojonymi potrzebami, błędami wychowawczymi, nadmierną ekspozycją na stres, zaburzeniami wszelkiej maści, oj, wyliczać można bez końca. Pamiętam, gdzieś kiedyś przeczytane komentarze, dotyczące wpływu znajomości twórczości Freuda, na podejmowanie zachowań rodzicielskich i ten lęk matek przed okazywaniem nadmiernej czułości synom, w obawie przed, nazwijmy to, uszkodzeniem kruchej struktury osobowości poprzez nadmierną seksualizację relacji matka-syn (hehe). No i w efekcie Tej wiedzy (pobieżnej, umówmy się), mamy smutnych nieprzytulanych chłopców, wychowywanych przez oziębłe matki. Śmieszne? Przecież one tylko czytały i starały się dostosować do zdobyczy tej ważnej nauki na ‘P’. A że Freud miał różne podejście  do swoich własnych pomysłów, a jego następcy to już w ogóle to zupełnie inna para kaloszy.

Od zawsze chcemy wiedzieć: dlaczego? Ewa też chciała wiedzieć, dlaczego właściwie ma nie zrywać jabłka z drzewa. Zerwała. Co było dalej, doświadczamy wszyscy. Można uznać, że potrzeba posiadania wiedzy przez społeczeństwo jest motorem napędowym dla wszystkich piszących psychologów i portali psychologicznojakiśtam. Ale czy jest to faktycznie potrzeba, której zaspokojenie buduje nasz rozwój? Domniemam, że niekoniecznie. Biorąc pod uwagę fakt, iż w meandrach internetów szukamy raczej prostych i jasnych odpowiedzi na przyczyny bólów głowy, bólów serca i bólów duszy, przyjmując wytłumaczenie takie, jakie najbardziej nam pasuje, śmiem twierdzić, że to raczej o doraźne uspokojenie chodzi. A autorzy i ich motywacje, nie kalając własnego gniazda, różni są, jak to ludzie. Sama odwiedzam wszelkiej maści portale i przeczytuję tu i ówdzie poradniano-terapeutyczne treści i, o zgrozo, spora część z nich, jest treścią niemal żywcem przepisaną z podręczników psychologii, czy innych katechizmów diagnozowania. To po co lata uczenia się: jak czytać, jak diagnozować, jak przekazywać diagnozy; skoro kryteria podajemy na tacy i mówimy: człowieku diagnozuj się sam! I wcale nie chodzi mi o zatajanie wiedzy i strzeżenie jej przed okiem laików niczym cerber piekieł. Myślę raczej o zagrożeniu nadinterpretacji, czymś co uprawiamy gdy pielęgniarka w laboratorium wręcza nam karteczkę z wynikami krwi. Oj, jakimi jesteśmy wtedy specjalistami. Tu zbyt wysoko, tu za nisko, tego 1500, tamtego 20 i wszystko jasne. Jasne? A może diagnostycznie nieistotne? Może wymagające wytłumaczenia, kilku pytań wyjaśniających, interpretacji całościowej przy uwzględnieniu indywidualnych własności jednostki. Nie? No, może się mylę, mea culpa. Z racji, że to ja jestem autorem tych przemyśleń, postanawiam wbrew wszystkiemu, umieścić tu drugi wniosek, a co: wiedza, źle użyta/zrozumiana/zastosowana szkodzi.

No dobrze, wnioski częściowe swoją drogą, czas zmierzać ku końcowi. Co z tej całej autorskiej paplaniny ma wynikać dla Czytelnika, jakie przesłanie ma zabrać ze sobą w swój dzień powszedni (żeby się nie okazało, że czas poświęcony na czytanie został bezproduktywnie zmarnowany)? Zachęcam do traktowania zalewającej nas wiedzy psychologicznej jak proszku do pieczenia. Wiecie, są przepisy, w których zupełnie nie jest potrzebny, są takie gdzie można go zamienić na co inne, a są i takie, w których jest wręcz niezbędny. Ważne, że jest ktoś, kto za nas to zbada, sprawdzi i podpowie, co zrobić, żeby nie wyszedł zakalec. Czasem natomiast trzeba sprawdzić na własnej skórze, metodą prób i błędów, i to też jest w granicach normy. W końcu nie wszystko można przewidzieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz