czwartek, 9 czerwca 2016

Rozprawka o macierzyństwie.




Macierzyństwo to bardzo skomplikowana kompilacja wrażeń, doświadczeń, emocji i postaw. Kiedy rozmawiałam z niemacierzyńską koleżanką o swoich spostrzeżeniach dotyczących uroków ledwo co zadomowionego macierzyństwa, padło jedno sakramentalne stwierdzenie: brak pewności siebie. Zatrzymałam się wtedy by nabrać powietrza i odpowiedzieć na swoją mańkę, zgadzając się z tym stwierdzeniem jedynie częściowo.

Ale dziwna myśl dostała się już do czaszki i zaczęła toczyć utarte szlaki nerwowe.

Potem rozmawiałam z inną koleżanką, macierzyństwem dotkniętą połowicznie (tzn. przed rozwiązaniem). Zachowywała jeszcze to podejście charakteryzujące się chłodną analizą i  zdroworozsądkowym pojmowaniem świata. Pomyślałam: jeszcze wszystko przed nią, to trzeba przeżyć, te hormony szalejące w krwioobiegu, ten baby blues, tą niepewność wyrażającą się w przekonaniu: „cholera i co teraz?” bądź „nie, nie mam pojęcia co mu jest” lub „cicho, niech śpi, niech tylko nic ode mnie nie chce” „chcę wreszcie posiedzieć na FB… o Boże jestem złą matką”.

Myśl człapała powoli, rozglądając się uważnie za jakąś lekką postawą chętną do zmiany.

W przeciągu ostatnich dni jakoś częściej towarzyszyło mi powiedzenie głoszące, że najmniej zrozumienia kobieta otrzyma od… innej kobiety. Nie wiem od kogo po raz pierwszy to usłyszałam, wydaje mi się, że źródeł było wiele, a przykładów bez liku: wciskanie się w kolejki, nieustępowanie miejsca w tramwaju czy w kolejce właśnie, zwłaszcza kiedy brzuch, który się nosi przed sobą jest już rozmiarów piłki do ćwiczeń.
A po porodzie, kiedy zastanawiasz się jaka pozycja jest najmniej bolesna i modlisz o kilka minut snu, pierwszą osobą, która cię odwiedzi by wypić z tobą kawę (najlepiej dzień po tym jak wrócisz styrana ze szpitala) będzie – druga kobieta i raczej nie będzie to niosąca pomoc i ciepły rosół twoja matka. Zastanawiałam się, skąd się to bierze. Dlaczego, mimo własnych doświadczeń, mimo wiedzy o tym co i jak się dzieje, kobiecie tak trudno jest zrozumieć drugą kobietę. A przynajmniej tak to wygląda.

A myśl otorbiła się wśród neuronów czekając, aż nadejdzie jej czas.

Jakiś czas temu, siedząc w małej przychodni, podsłuchałam rozmowę dwóch dojrzałych kobiet. Jedna, na oko, miała gdzieś z pięćdziesiąt pięć lub trochę więcej lat, druga była starsza – dobre dziesięć lat więcej. Siedziały już jakiś czas i, jak to bywa w przychodniach, zaczęły ze sobą rozmawiać. Nie wiem jaka była przyczyna, być może mała dziewczynka siedząca ze swoją mamą naprzeciwko tych kobiet, bo tematem rozmowy stał się poród – i nie była to kolejka do ginekologa J. Kobiety dzieliły się swoimi doświadczeniami dotyczącymi porodu i pierwszych dni życia swoich dzieci jakby to było wczoraj, mimo że ich dzieci pewnie są już dorosłe, może mają swoje dzieci, a może ich dzieci niedługo będą miały własne. I pomyślałam, że coś w tym jest.

Wydaje mi się, że ciąża i poród jest tak niesamowitym doświadczeniem, tak ważnym dla kobiety, że przy każdej nadarzającej się okazji przeżywają to ponownie poprzez wspominanie. W trakcie mojej ciąży, w sumie pod jej koniec, kiedy już zdążyłam zapomnieć o pracy, kiedy nacieszyłam się możliwością robienia tego na co miałam ochotę właśnie wtedy kiedy miałam na to ochotę, zaczęłam trochę tęsknić za dorosłym światem. Za światem bez mdłości, trudności z oddychaniem, wstawaniem, chodzeniem, lęku przed porodem i opowieści: „jak to było u mnie”. Początkowo słuchanie tych opowieści było miłe i ciekawie. Po kilku miesiącach znałam na pamięć wszystkie przypadki wszystkich koleżanek, tym bardziej, że ubiegły rok był bardzo płodny toteż, po opowiadaniach o tym jak było przed, temat szybko zmodyfikował się na to jak jest po. Lecz tęsknota za ‘dorosłymi tematami’ rosła choć, bądźmy szczerzy, o czym innym, jak nie o ciąży, rozmawiać z ciężarną? Tak czy inaczej wnioski z tamtego okresu mam trzy.

Po pierwsze, powyższe doświadczenia są niezwykle istotne dla kobiety i wiążą się z tak silnymi emocjami, że nie sposób się nimi nie dzielić, ze zwykłej potrzeby dzielenia się i kanalizowania napięcia.

Po drugie, uskutecznianie tematów pt. jak to było u mnie jest istotne z uwagi na walor informacyjny i można to traktować jako rodzaj wsparcia społecznego (o wsparciu trochę pisałam).

Po trzecie, niestety, trafiają się i takie osoby, których celem (oczywiście nie do końca uświadomionym) nie jest zwykłe odreagowanie emocji, podzielenie się własnym doświadczeniem czy też przekazanie informacji. Celem takich osób jest wywołanie w rozmówcy określonych emocji, rzadko przyjemnych dzięki czemu osiągają coś określonego dla siebie ( zwykle mogą poczuć się lepsi). Dzieje się to na różne sposoby, na przykład poprzez: nastraszenie (a masz paskudo, bój się; wiedz, że poród to nie przelewki, łatwo nie będzie, możesz nie dać rady), podkreślenie własnego poświęcenia (opowiem ci o wszystkich strasznych szczegółach żebyś miała świadomość jak się namęczyłam, jak poświęcałam i ile mnie to wszystko kosztowało), wystąpienie w roli eksperta ( usiądź, słuchaj i rób notatki, bo ja tak miałam i ty też będziesz i najlepiej dla ciebie jeśli zrobisz jak ci mówię).
Oczywiście problem zaczyna się w przypadku kontaktów z matkami patrz punkt trzeci.

Myśl ziewnęła. Otworzyła ślepie. Zamknęła ślepie. Przewróciła się na prawy bok.

Parę dni temu przeczytałam post na blogu żudit.pl. Autorka pisała o tym, jak będąc w ciąży ( a jest aktualnie) słucha opowieści różnych treści, wszystkich możliwych kobiet, na temat tego kiedy należy, bądź nie należy, iść na zwolnienie lekarskie i kiedy ona się na to zdecydowała. Podsumowanie stanowiło stwierdzenie, że taką decyzję warto podjąć samodzielnie tak, aby czuć się z nią dobrze. Pomyślałam, że fajnie, że coś takiego się pojawia, ale jednocześnie zaczęłam zastanawiać się co się takiego dzieje, skoro tego typu działania (sądząc po komentarzach) są potrzebne.

W sumie nie tylko kwestia pójścia na zwolnienie jest poddawana dyskusji, bardzo chodliwym tematem jest karmienie piersią, potem w ogóle karmienie i … im dalej w las tym więcej drzew. Sama padłam ofiarą tej karuzeli, gdy pewnego wolnego wieczoru siadłam przed komputerem i poświęciłam czas na clubbing blogowy. Jeden blog mamy, drugi, trzeci i musiałam następnego dnia resetować w obecności mojej racjonalnej kumpelki bo trudno mi było zrozumieć jak można tak żyć…

…myśl wierzgnęła raz czy dwa, zastanowiła się chwilę, przewróciła na lewy bok i kopnęła w kokon. „Czas wychodzić” – pomyślała. Kopnęła jeszcze raz. Delikatna struktura ukruszyła się i myśl łypnęła ciekawskim okiem na przestrzeń wokół. „Wystarczy” – stwierdziła i wyszła, by dać początek kilku zawiłym wnioskom.

Nie zamierzam występować w roli eksperta od macierzyństwa. Nie zamierzam mówić: patrzcie ja robię tak i tak jest dobrze. Nie zamierzam nikomu wytykać jego działań ani wskazywać czy i gdzie popełnia błąd. I jeśli, czytając przyszło ci do głowy, że mądruję się lub za chwilę będę, to dobrze, choć ja osobiście tego nie zamierzam i nie taki jest mój cel.

Chciałabym zwrócić uwagę na ogólny przekaz, który można uznać za wspólny mianownik wielu blogowo-macierzyńskich… lub może po prostu rodzicielskich (?) historii. Określiłabym go jako: mam nadzieję, że robię dobrze lub jestem przekonana, że robię dobrze, ale… No bo pomyślcie, tak na chłopski rozum. Jeśli ja dobrze czuję się ze swoimi decyzjami i uważam, że decyzje innych, choć odmienne od moich, też są w porządku, to po co mam im radzić? Skoro twierdzę, że nie chcę słuchać innych i jestem pewna wartości własnych wyborów, to po co opisywać perypetie z sąsiadkami, koleżankami, matkami i babciami? Jeśli dobrze czuję się z własną decyzją o karmieniu mm to bez sensu będzie pisanie/mówienie o tym, że nie jestem matką drugiego sortu (w sumie ciekawe, że przewija się takie określenie).

Podsumowując, tak sobie myślę, że wszystko to opiera się nie tyle na wspomnianej na wstępie pewności siebie, ile na poczuciu, że jestem w porządku. Jestem w porządku, moje decyzje są w porządku, błędy (lub może bardziej: nieprzyjemne konsekwencje podjętych wyborów) to coś co pozwala się rozwijać, inni też są w porządku i ich decyzje dotyczące ich życia są w porządku, i jeśli nie dotyczą mnie bezpośrednio to nie zaprzątają mi głowy i nie zabierają uwagi, a Matka Teresa była jedna, jedyna w swoim rodzaju i wystarczy.
Powyższe, to uwierzcie, wyższa matematyka wśród kwestii psychologicznych J (hehe a co tam). Nie jest to łatwe, ani przyjemne we wprowadzaniu w życie. Sama wielokrotnie czuję się nie OK, borykam się z wątpliwościami czy to co i jak robię jest dobre czy nie. Próbuję robić po swojemu, budować własny bank informacji i doświadczeń, a gdy słyszę intruzywne rady, z którymi jakoś się nie zgadzam to się lekko irytuję (no dobra trochę bardziej), zwłaszcza gdy osoba radząca ma więcej doświadczenia. Bo jak ma więcej doświadczenia to jest bardziej w porządku ode mnie (?) Hmm…  tego chyba jesteśmy właśnie uczeni…
Ale to już temat na inny czas bo post rozrósł się niczym rozprawka na maturze, a wszyscy poczytni blogerzy mówią, że posty powinny być w miarę krótkie i treściwe, i tak na pi razy oko 2 minuty czytania. To ja tu chyba z pięć postów napisałam hehe…

Jeśli dotarłeś/łaś do końca nie czytając tylko wytłuszczonego tekstu to szacun.
Mam nadzieję, że nie była to droga przez mękę i że zaraziłam cię dziwną myślą, która teraz będzie kiełkowała wśród Twoich neuronów, aż przyniesie wiele owoców w postaci dobrych myśli, miłych emocji i przekonania, że Ty też jesteś w porządku.

A przy okazji informuję ponownie o I Konferencji AT w Polsce :) więcej na www.konferencjaat.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz