wtorek, 21 marca 2017

Niech Pan go uratuje…




… a mnie rozgrzeszy. Tak dokończyłabym zdanie, jakie mogłaby wypowiedzieć matka, o której ostatnio słuchałam. Sytuacja trudna, bo przesiąknięta złymi decyzjami, nadmierną odpowiedzialnością i wstydem. Tego ostatniego pewnie jest w niej najwięcej. Jak często rodzice nastoletnich lub dorosłych już dzieci borykają się ze wstydem? Mam poczucie, że zbyt często. 



Przysłuchując się historii jej syna, młodego człowieka, który popadając w uzależnienie popełniał coraz bardziej brzemienne w skutkach błędy, zaczęłam zastanawiać się, gdzie jest granica dorosłości, za którą to on i tylko on będzie odpowiedzialny za swoje czyny. Odpowiedzialny w oczach innych ludzi, nie prawa.

Stałe odnoszenie się do warunków panujących w domu, jako jedynych mających wpływ na poczynania pociech, wydaje się być co najmniej krzywdzące. W końcu dzieci w swoim życiu podejmują jakieś decyzje. Z biegiem lat jest ich coraz więcej, są coraz bardziej wiążące i wpływające na ich życie. Dodatkowo nie tylko rodzice są ważnymi postaciami w katalogu dorosłych. Jest ich cała masa: pozostali członkowie rodziny, nauczyciele, trenerzy, sąsiedzi  i każdy z wymienionych dokłada swoją cegiełkę do sposobu rozumienia i postrzegania świata.
Czy każdy z nich weźmie choć trochę odpowiedzialności za to, jaką rolę odegrał w życiu każdego dziecka, jakie spotkał na swojej drodze? Czy zastanowi się jakie wartości prezentuje młodym, chłonnym umysłom? Czy będzie niczym szalone, nieskrępowane przewidywaniem skutków podejmowanego zachowania dziecko, które  frywolnie będzie wyrażało swoje poglądy, beztroskę i brak poszanowania ogólnie panujących zasad? Czy może będzie korzystać z możliwości łamania wszelkich zasad, zwłaszcza tych wprowadzanych przez rodziców, mając za nic spójność wychowawczą? Hołdując przy tym przekonaniu, że od wychowywania są rodzice.

Tak, od wychowywania… zwłaszcza jeśli po wielu, różnie kończących się bojach, docieramy do wieku dorastania, gdy głównym celem intelektualnego wysiłku młodego człowieka, wydaje się być wyszukiwanie sposobu (czasem nawet popartego argumentami) na podważenie słów rodzica. Rodzic jest najnudniejszym, najbardziej monotonnym i najmniej adekwatnym dorosłym orbitującym wokół nastolatka. Wszyscy inni mają rację, on jeden nie. Gdyby było inaczej, trzeba byłoby przyjąć te marudzenia o późne powroty, słabe oceny i nieposprzątany pokój za uzasadnione, a to z kolei jest bardzo niewygodne, więc lepiej toczyć bój. Bój o to czyja racja jest lepsza.

To trudne. Wyczerpujące. Wysysające wszelką pozytywną energią i co tam jeszcze innego, co pozwala na niestrudzone podejmowanie kolejnych prób tłumaczenia i wyjaśniania. Czasem energia się kończy, zapał gaśnie. Przychodzi zniechęcenie i wyrzuty sumienia, że tak wiele się powinno a tak niewiele jest. 

A może to nie chodzi o to by stale działać. Może lepiej po prostu być na podorędziu. Być dostępnym. Pozwolić na realizowanie autorskiego planu. Cieszyć się z sukcesów, wspierać gdy przychodzi porażka. Być obok. Stanowić stabilną podstawę, do której zawsze można się odwołać gdy przychodzi kryzys. Podstawę, od której można się odbić, zaczynając znów od początku.

Bez pouczania. Bez wskazywania jedynie właściwych wyborów. Z akceptacją. Cierpliwością. Miłością. Z ograniczoną odpowiedzialnością za konsekwencje. Ale też z ograniczonym wpływem na to, co będzie się działo. 

To ostatnie jest chyba najtrudniejsze. Dlatego, myślę, że warto się tego uczyć, codziennie. Tak jak warto uczyć się świata na nowo. Na nowo, bo razem z dzieckiem, uwzględniając jego spostrzeżenia, jego sposób odbioru.

Przecież wychowując nie mamy tworzyć wiernej kopii nas samych lub jak kto woli, kopii pozbawionej nielubianych przez nas cech, wybitnej, realizującej nasze niespełnione marzenia i plany. 

Mamy zapewnić opiekę i doprowadzić do samodzielności. 

Towarzyszyć.

Być.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz