Zaczynałam
już kilka razy, odkładałam temat kilkanaście. Każdy inny temat
mający stać się uroczym zamiennikiem rozpadał się w pierwszych
zdaniach, bo to po prostu nie było to. Czasem nie można wypełnić
pustki zamiennikiem, no nie da się. Bo to taka pustka, która
pojawia się kiedy ktoś odchodzi, tak już na amen. Bezpowrotnie.
Jedynym zaś sposobem na pójście dalej jest praca nad nową
jakością, bo jakoś żyć dalej trzeba, a ile można tak
bezproduktywnie płakać?! Wiem, że długo...
Miałam
wrażenie, że wraz z tym odejściem zupełnie niepostrzeżenie
otworzyła się puszka Pandory ze wszystkimi smutkami,
wątpliwościami, wyrzutami i niezgodą. I z całym tym
dobrodziejstwem inwentarza rozlała się w przestrzeni, abym mogła ją
sobie pooglądać, po przeżywać i, ostatecznie, pochować w nowe
szuflady.
To
chyba taki nieodłączny element wszystkich rozstań, a tych
ostatecznych to na pewno obowiązkowy. Bo tak się zwykle dzieje, że w
takich chwilach zaczynamy, zupełnie nie wiadomo po co, zastanawiać
się nad kwestiami, na które nie mamy już wpływu. Takie tam paplanie
o tym co by było gdyby; dlaczego to, dlaczego tamto; a tu sensu
brak, a tamto nie do przyjęcia w ogóle.
Wespół
w zespół pojawiają się oskarżenia i wyrzuty. Te są z natury
bardziej dyskretne. Czasem pozostają tylko w myślach, czasem w
akcie rozpaczy wykrzykiwane głośno wśród łkań i pochlipywań
szukają odbiorców. Czasem mają adresata, czasem nie. Czasami
pozostają tylko w bolesnym spojrzeniu i wracają, nieraz przez lata.
Niewypowiedziane nigdy.
A
obok w kącie stoi schowana nadzieja. Ukryta, na dnie, tak jak
zostawiła ją Pandora. Stoi i czeka na swoją kolej. Wyobrażam ją
sobie jako małą dziewczynkę. Taką trochę przestraszoną całym
spektaklem, tą wylewającą się zewsząd czernią, tą ciszą,
brzmieniem kolejnej tajemnicy różańca topionej w słodkim zapachu
lilii. Stoi niepewna, czy może już wejść, czy nie jest za
wcześnie, bo zbyt późno nie jest nigdy. Nadzieja ma ustaloną,
ważną rolę wpisaną w całą ceremonię. Ona utrzymuje nas w
przekonaniu, że w tym całym szaleństwie jest metoda. Sens też
jest, ''tylko w tym cała bida, że go nie za bardzo widać''. A
nawet jak widać, to trudno się z nim pogodzić.
I
z takim rozmyślaniem pozostałam. Z zamyśleniem nad tym, na ile
godzimy się z wydarzeniami wokół nas. Na ile mamy ufności, że to
co nas spotyka jest szansą, że dzięki temu co do nas przychodzi,
mamy możliwość realizowania swoich zamiarów, spełniania marzeń,
realizowania swojego planu. Nie zależnie od tego jak przyjmują go
inni.
Uważam,
że każde wydarzenie czegoś uczy, każde odejście czegoś uczy. I
pytanie nie o to, co to jest, tylko czy chcemy tą naukę zauważyć
i wykorzystać. Dla siebie. Na przyszłość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz