Żyjemy jak
w zaklętym kręgu licznych powtórek. Powtarza się wszystko tematy poruszane na
łamach kolorowych magazynów, pory roku, pory dnia i nocy, dni tygodnia.
Oczywiście, można się sprzeczać, że żaden dzień się nie powtórzy, nie ma dwóch
podobnych nocy… ale i tak częściej słychać narzekania, że znów
poniedziałek, że dopiero co ubieraliśmy choinkę, a już trzeba przygotowywać się
na zająca i tak co roku. Postanowienia noworoczne też są co roku – taka tradycja.
A do tego, w pakiecie, pojawia się przymus postanawiania o zmianach. Jakaś
dziwna moc przekonuje nas, że trzeba gonić, coś zmieniać, stale się doskonalić,
podążać świńskim pędem ku doskonałości bądź własnym granicom (czy innej komfort
zonie) w jedynym słusznym celu - przekroczenia ich.
Dzieje
się to jakby doświadczane dziś było niegodne zwrócenia na nie uwagi i poświęcenia
choć odrobiny czasu na celebrowanie upływających spokojnie w teraźniejszości
minut. Ok, może to dziś nie jest zbyt doskonałe, ale żeby aż tak go nie
doceniać? Ok, warto się rozwijać, nie stać w miejscu, mieć cel i realizować go
nawet z uporem maniaka, tylko po co?
Przyczyna
– brakujący element układanki. Taki psychologiczny Święty Graal, wszyscy z
myślą o nim podążają przed siebie, zakasując rękawy by łatwiej było przerzucać
miliony porad odpowiadających na pytanie: jaki jest/ powinien być twój cel. Z
tego ogromu dobrych rad, każdy poszukujący zgodnie z własnymi potrzebami,
wybiera coś dla siebie. Potem spogląda w kalendarz i zgodnie ze sztuką wprowadzania
zmian określa czas wejścia powyższych w życie (zwykle podzielenie wymienionego na etapy i kwestię
nagradzania się po zrealizowaniu każdego są mniej lub bardziej świadomie
pomijane jako mało istotne, bo i kto chciałby się tak męczyć intelektualnie. Co
prawda amerykańscy spece mówią, że warto zadbać o dobre nawyki, wprowadzane
powoli sukcesywnie, konsekwentnie, ale kto by tak czekał miesiącami na
rezultaty…). Powyższy często związany jest z jakimś fajnym
terminem, wyróżniającym się w kalendarzu. Dobrym dniem jest poniedziałek, bo
zaczyna tydzień, początek miesiąca, bo przecież głupio tak zaczynać coś w
środku, początek roku, bo w tym nowym na pewno się uda być lepszą wersją siebie
(cokolwiek to znaczy). Jednak najczęstszym terminem niosącym w swym jestestwie
zmianę jest jutro, bo jak wiadomo
dziś nie ma sensu czegokolwiek zmieniać bo dzień już się zaczął po staremu a
wiadomo przecież, że jak komu z rana tak i do wieczora, i jak twierdzą
najstarsi mędrcy, zmienić się tego nie da.
Więc,
jutro zacznę się odchudzać, od jutra będę ćwiczyć, jutro wstanę wcześniej, będę
bardziej aktywna i zorganizowana, wykonam zaległe telefony i nie będę już nic
odkładać na potem.
A jutro…
jutro nastaje dziś i budzik dzwoni jak co dzień złośliwie, znów trudno się
podnieść, powieki zbyt ciężkie od niechcących odejść marzeń sennych. Konieczność
pięciominutowej drzemki staje się warunkiem koniecznym do przejścia w dzienny
rytm. Pięć minut z jakiś niewyjaśnionych przyczyn staje się 15 minutami zbyt
długiego wylegiwania się w ciepłej pościeli, no tak, już nie ma czasu na krótką
gimnastykę przedśniadaniową. Zbyt krótki sen odbija się echem w dwukrotnie
wolniejszych porannych obrotach, krótkie spojrzenie na zegarek i już wiesz, nie
będzie obiecywanego sobie spokojnego picia kawy przed wyjściem do pracy. Nic już
nie będzie, poza nerwowym bieganiem po mieszkaniu i potykaniem się o
pozostawione niedbale wczorajszego wieczoru rzeczy różnego rodzaju z górą
naczyń do pozmywania włącznie. Wybiegasz z domu w przekonaniu, że spóźnienie
jest nieuniknione. W drodze do pracy obiecujesz sobie, że jutro będzie inaczej.
Od jutra się zmienisz, jutro wszystko będzie lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz