
I może
dlatego też, zwykle na pierwszym etapie znajomości królują szumne rozmowy o
życiu, które uskuteczniamy dzieląc się własnymi poglądami na tematy
ogólnożyciowe. Zwykle jest to etap, który pozwala na wstępną ocenę, czy warto
nadal inwestować czas w daną osobę czy nie, czy zgadzamy się wspólnie w
poglądach i postawach w stopniu wystarczającym do tego, aby przejść dalej.
Z
pozytywnym wynikiem, przekraczamy próg historii życiowych, obejmujących ogrom i
różnorodność doświadczeń, które targały naszym osobowościowym okrętem na morzu
kolejnych lat życia. Tu, nadal bardzo aktywne filtry narzucanych sobie
ograniczeń i zasad właściwego funkcjonowania międzyczłowieczego sztywno utrzymują
nas w ryzach. Delikatnie odkrywamy najulubieńsze opowieści dziwnej treści o
zdarzeniach pokroju kamieni milowych, które wyrzeźbiły z czasem naszą osobowość
i hart ducha – przynajmniej tak staramy się to przedstawić. Kompatybilność w
podejściu do wyników tych zadowalających lub mniej udanych w efektach
eksperymentów życiowych tylko zacieśnia rodzącą się relację z naszym jakże
ciekawym, bo bliźniaczym, rozmówcą. Czujemy, że to jest to, że to bratnia
dusza, i rozmawia nam się jak gdyby nigdy nic, jakbyśmy znali się od wieków…
Tak,
garnitur przekonań i doświadczeń przyszykowany na okazję nowych znajomości
zwykle jest dobrze dopasowany, uszyty na miarę bardzo szerokiego zakresu
oczekiwań. Do tego materiał, zawsze wyjątkowo elegancki, wyróżnia się niebywałą
elastycznością, złożoną z właściwej mieszanki zrozumienia, elokwencji,
tolerancji i empatii. Wszystko do siebie pasuje… niemal idealnie. Już na tym
etapie jasnym jest, że mamy o czym rozmawiać, narzekamy na te same
niedogodności życiowe, lubimy marnotrawić czas na te same bezsensowne
energochłonne zajęcia, a kawa… kawa smakuje wręcz nieziemsko, gdy można w jej
oparach wspólnie poutyskiwać na wynik zgodnej interpretacji zachowania tego czy
ów.
I takim
oto sposobem znajdujemy swoje odbicie w drugiej osobie, swoją bratnią duszę, przyjaźń
mającą trwać wiecznie lub miłość po grób.
A potem
pojawia się nuda. Nie przez wszystkich dostrzegana. Nuda ma to do siebie, że
jest dobrze wyszkolona w kamuflażu wszelakim. Śmiem stwierdzić, że agenci
specsłużb mogliby się od niej uczyć fachu. Nuda różnie jest definiowana, różnie
postrzegana. Czasem przybiera formę rutyny dzieląc życie na etapy, które z
zegarkiem w ręku należy realizować, stale od nowa. Czasem nabiera rozpędu i
staje się biegiem przed siebie, niemal na oślep, bez sprawdzania w między
czasie zgodności podejmowanych działań z obraną wcześniej trasą. Niekiedy staje
się pustką, która dopada znienacka, oplata ramionami ciało i ściska mocno
niczym najmniej lubiana ciocia na dorocznym zjeździe rodzinnym, pozbawiając
płuc powietrza, a umysł każdej wolnej, rezolutnej myśli.
Nuda jest
odpowiedzią na nasze rozanielenie spostrzeżonym podobieństwem, na zachwyt
własnym odbiciem w oczach drugiej osoby, na poznawcze lenistwo, które dostaliśmy
w ramach pokoleniowego spadku po nieznanych już nikomu przodkach. To ów
lenistwo powoduje, że bezmyślnym gestem przekreślamy kolejny dzień w kalendarzu,
że upewniamy się każdym wygłoszonym zdaniem, że czasu zawsze za mało.
Zwyczaje,
nasze społeczne wentyle bezpieczeństwa, nakazują nam od czasu do czasu zająć
się innymi, zrobić coś dla bliźniego: dołożyć się do leczenia, odśnieżyć
podjazd, zadzwonić z imieniowymi życzeniami lub zapytać o zdrowie. Dzięki tym odgórnym
zasadom można być dobrym człowiekiem, zaangażowanym w bycie z innymi bez
konieczności rezygnowania z przeglądania się we własnym odbiciu. Nikt nie
będzie wymagał świadomego skupienia uwagi na drugiej osobie. Wymóg rezygnacji z
mówienia o własnych potrzebach, planach i odczuciach też nie będzie
respektowana. Ot, wykonujesz z góry ustalone kroki nadal pozostając za kotarą
własnych przekonań, interpretacji i potrzeb bez konieczności prawdziwego
spotkania z tą drugą osobą.
Prawdziwe
spotkanie wymaga świadomego skupienia na słowach, które krążą w powietrzu układając
się w historie z podwójnym dnem. Rozsunięcia zasłon i otwarcia się na inny, tak
często różny od własnego, punkt widzenia. Poznawanie dzieje się samo, bez
dopytywania, wyjaśniania czy przydługich opowieści. W zaciszu pokoju, między
ludźmi, którzy swobodnie dzielą się własnymi myślami nie oczekując nic w zamian.
Nie wiem, czy prawdziwe spotkania nie stały się utopią, za którą tęsknią nieliczni, a pozostali nawet nie wiedzą, że coś takiego istnieje. Na szczęście przynajmniej literatura przypomina, że tak można (można było kiedyś?).
OdpowiedzUsuńPrawdziwe spotkania nadal są możliwe i sukcesywnie uskuteczniane, a ich warunki są jasno określone. Czas, miejsce, towarzysz spotkania i kwota jaką trzeba uiścić na koniec :) Niestety...
Usuń