Mam kilka miejsc, w których uskuteczniam spacery z psem. Różnią
się one od siebie długością trasy i popularnością wśród
innych ludzi, a co za tym idzie możliwością uwolnienia mojego psa
z niewoli smyczowej. Jasnym jest, że najwygodniejsze dla mnie (i
głęboko wierzę, że dla mojego psa również) są miejsca, w
których może pohasać luzem. On idzie wtedy, gdzie go węch
zaprowadzi, ja mam minimum 30 minut na rozmowę telefoniczną bądź
rozmyślania o niebieskich migdałach czy inny relaks. On, co jakiś
czas podejdzie do mnie, z nadzieją, że wyłudzi smakołyk, ja od
czasu do czasu zerknę czy zew wolności nie powiódł go zbyt daleko
i czy przypadkiem nie zbliża się do nas jakiś ludź. Jesteśmy ze
sobą w kontakcie, jakby nie było, spędzamy czas niby razem, ale
każdy zajmuje się swoim kawałkiem rzeczywistości, takiej czy
innej. I tak wyprowadzam psa na spacer.
Są
jednak i dni kiedy swoją uwagę w znacznej części przekierowuję
na psa, wtedy mówię do niego częściej, a on mi odpowiada w swoim
psim języku. Ćwiczymy wtedy komendy dla przypomnienia, że to
jednak jak jestem o stopień wyżej w hierarchii naszego stada, a on
się z tym, jakkolwiek często niechętnie, zgadza. Czasem pozwalam
mu zabrać ze sobą piłkę, za którą uwielbia biegać, lub
motywuję go, żeby znalazł kij, który świetnie ją zastępuje.
Oboje jesteśmy w stałej interakcji. Oboje jesteśmy skupieni na
sobie i odpowiadamy na wysyłane sygnały. I wtedy czuję, że jestem
z nim na spacerze.
I w
sumie nie dziwi fakt, że te sytuacje są różne tak jak nie powinna
dziwić skala różnic między nimi. Wszak czasem potrzebujemy więcej
kontaktu z innymi, o którego ilość zabiegamy aktywnie. Czasem
wręcz przeciwnie, nadmiar bodźców powoduje, że jedyną,
niezaspokojoną potrzebą, jest potrzeba świętego spokoju oraz
potrzeba nieodpowiadania na cokolwiek. I nawet inni mogą egzystować
obok, tylko żeby się broń boże do nas się nie odzywali. Normalna
kolej rzeczy, nic strasznego, żaden powód do martwień, ot tylko
dbałość o własne dobre samopoczucie.
Tak
też będąc w zamyśleniu płynącym od interakcji z psem do
różnorodności potrzeb własnych, obserwuję jak dzień w dzień
jeden mężczyzna wyprowadza drugiego na spacer. Są w różnym
wieku, jeden z nich jest sporo starszy od drugiego. Być może jest
to ojciec i syn lub dziadek i wnuczek. Ciężko mi to określić,
gdyż wiek młodszego mężczyzny pozostaje dla mnie nieodgadniony.
Ja myślę o nich jak o ojcu i synu.
Syn
idzie żwawym krokiem, zdaje się być całym sobą zadowolony ze
spaceru. Ojciec natomiast idzie wolno, statecznie, kilka dobrych
metrów za synem. Ma go w zasięgu wzroku, ale nigdy w zasięgu ręki.
I wiem, że nie mówią do siebie. I patrzeć na siebie też nie
mogą. Kiedyś widziałam z nimi matkę, matka ich jakoś łączyła.
Tak mi się wydaje, bo widziałam ich tylko raz i już sama nie
wierzę mojej pamięci. Chyba chcę wierzyć, że ich łączyła... i
chcę też wierzyć, że te spacery są po to, by mogli pobyć przez
chwilę we własnych światach pozostając jednak gdzieś obok, że
są w ich życiu chwile, kiedy bywają też w zasięgu własnych
rąk...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz