Widzieliście
kiedyś tą scenę między mężem i żoną (niestety nie pamiętam w
jakim to było filmie), kiedy siedzą przy stole jedząc śniadanie w
zupełnej ciszy. Nie patrzą na siebie, każdy zajęty swoim talerzem
i swoimi myślami, po czym on wyciąga rękę po solniczkę i zamiast
poprosić ją o podanie soli mówi: ''zmarnowałaś mi dwadzieścia
lat życia''.
To
cudowny przykład na przyzwyczajenie pojawiające się po latach
(czasem dwóch czasem dwudziestu), o którym mówią ci i tamci,
starając się uzasadnić przekonanie, że miłość to tylko wymysł
młodych, energicznych i niedoświadczonych. Inni z kolei stwierdzą,
że o miłość to trzeba właśnie bardzo dbać, na różne
sposoby, więc prześcigają się sami ze sobą, żeby było
romantycznie, niespodziewanie, spontanicznie, jakkolwiek, byleby nie
nudno. Bo nuda zabija, rutyna uśmierca, dlatego też absolutnie, pod
żadnym pozorem, nie można im pozwolić zadomowić się w salonie, a
już na pewno nie w sypialni.
A
czas mija... przebiegle i niezauważalnie... Emocje tak intensywnie
pozytywne na początku wypalają
się powoli, pozwalając zauważyć, że ten drugi ktoś to wcale nie
jest tak pięknie cudowny w każdej sytuacji bo, cholera nie wiem
skąd, ale jest zwykłym człowiekiem!
Z całym swoim ludzkim dobrodziejstwem
inwentarza. To jeszcze nic! Potrafi być
w swojej rozlazłości, nerwowości, niezdecydowaniu czy porywczości
tak nieznośnie nie do zniesienia. W
takiej sytuacji mogę wystawić ktosia
za drzwi, bądź sama się ulotnić, zanim przyjdzie mi do głowy
zasztyletować go przez sen i zakopać w ogródku zanim sąsiedzi
wstaną rano, by iść do pracy na poranną zmianę. Jednak nie
zawsze jestem w tak cudownie komfortowej sytuacji, gdyż mogę być
bardzo zdeterminowana w utrzymywaniu idealnego obrazu ktosia przez
długie lata i jak się już otrząsnę z tego otumanienia, to
okazuje się, że jestem już w takim wieku, że częściej mi się
nie chce niż chce i jest kredyt, dom, dzieci, pies i masa innych
zobowiązań takich czy innych, którym ciężko będzie podołać
samej, więc lepszym interesem będzie jednak zatrzymać ktosia przy
sobie, bo obowiązki dzielone na dwa zawsze łatwiej unieść. Jednak
poza noszeniem dzieci czy zakupów ze sklepu do auta i z auta do domu
raczej nie mogę liczyć na żadne inne uniesienia, a już na pewno
nie takie zapierające dech w piersiach. Chyba, że te przy dzieleniu
comiesięcznego budżetu i... no nie, na
tym zwykle koniec. W związku z powyższym też dbam żeby
ktoś nie myślał sobie, że może mnie wykorzystywać, lub żeby
nie przyszło mu do głowy, że może się dobrze bawić z kumplami,
bo czasy kawalerskie to on ma dawno za sobą i to już nie wróci,
nigdy! A teraz kierat, sorry Winnetou,
takie mamy życie. I dbam w tym życiu o sprawiedliwość w naszym
związku, a dokładniej o sprawiedliwe obciążenie kosztami,
szkodami, konsekwencjami, obowiązkami, dociążeniami, zmęczeniem,
znudzeniem, niechęcią, złością i myślą, że coś mi
bezpowrotnie uciekło, w ramach długoterminowych konsekwencji
podjętej w życiu tej jedynie słusznej niewłaściwej decyzji. Nie
interesuje mnie to, o czym on tam sobie myśli, czy mówi. To raczej
nie jest nic właściwego, bo mężczyźni to zwykle takie niebieskie
ptaki, myślą tylko jak z domu się wyrwać i zostawić biedną
kobietę z tym wszystkim, cokolwiek by to nie było. Poza tym są
nierozsądni i trzeba ich pilnować. Tak też nie wiem, o czym on
rozmyśla kiedy pod moją nieobecność robi coś w domu, nie wiem z
czego rezygnuje kiedy okazuje się, że znów ledwo mieścimy się w
kolejnym biznesplanie, nie wiem jak tłumaczy po raz kolejny, że nie
pójdzie na piwo, a może już go o to nikt nawet nie pyta? Mnie też
już nikt nie pyta. On mnie już nie dopytuje o to,
jakby wyglądał mój "idealny" dzień, jakie jest
moje najstraszniejsze wspomnienie czy tego
kiedy ostatnio rozpłakałam się
przy kimś, a kiedy w samotności. Ja też
powoli pytać przestaję... Wymieniamy się krótkimi komunikatami
koniecznymi do sprawnego zawiadywania tym całym bałaganem. Tak
przecież trzeba, trzeba ze sobą rozmawiać, zwłaszcza
o tym co się dzieje.... wokół nas.
Efektem
ubocznym jest brak miejsca na to co dzieje się MIĘDZY NAMI i
to, że ważniejsze staje
się co JA lub co ONI (kimkolwiek by nie
byli) zamiast tego, co MY, razem dla siebie. Gubimy
siebie, tych młodych zakochanych, odurzonych dobrymi myślami o
sobie. Zapominamy, że ten drugi ktoś wżarł się w obraz nas
samych i nieodwracalnie stał się jego stałym elementem. I już
nigdy nie będziemy sami, nawet po rozstaniu, bo już zawsze kawałek
tej osoby będzie tworzył jakąś część przeszłości, będzie
wpływał wyciągniętymi wnioskami i uzyskanymi doświadczeniami na
teraźniejszość i przyszłość. Zapominamy, jak ważny jest każdy,
najprostszy życzliwy gest.
Jak ważne jest utrzymywanie
tej kruchej przestrzeni, której
świadomość kiedyś doprowadzała do szaleństwa, która jak magnes
ściągała myśli nawet z sąsiedniej galaktyki tylko po to, żeby
chwycić za telefon właśnie w chwili, kiedy zaczyna dzwonić. Szukamy dziwnych, nadto dorosłych wytłumaczeń stanu obecnego, zupełnie bez sensu składając całą winę na brak czasu, pieniędzy czy czegoś tam. Jakby zwykła, codzienna, życzliwa rozmowa kosztowała cokolwiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz