Takie
mam małe przemyślenie, że trudność ogólną sprawia chwalenie
się sobą, zarówno przed sobą jak i przed innymi. Trochę to
wstydliwe, trochę wręcz buńczuczne, żeby tak po prostu chwalić
się osiągnięciami. Osiągnięcia mogą wzbudzać zazdrość innych
ludzi, zazdrość może motywować do działań na naszą niekorzyść.
Wniosek: lepiej się nie chwalić, przed nikim i przed niczym, w
żadnych nawet najbardziej intymnych okolicznościach. Jakbyśmy w
omnipotencji swojej byli zupełnie odpowiedzialni za emocje,
które ktoś przeżywa w naszym towarzystwie. Jakby odpowiedzialność,
i w sumie też konsekwencje podejmowanych działań, dzieliły się
równo na wszystkich słuchaczy życiowych historii, zamiast zostać
po stronie tylko i wyłącznie bezpośrednich uczestników zdarzeń.
Skąd
się to bierze? Z lęku, o to co ludzie powiedzą? Z obaw, o to że
mogę nie być dobrym człowiekiem? Z potrzeby bycia akceptowanym
(nawet warunkowo), a może potrzeby przynależenia gdzieś, do kogoś.
W sumie to gdziekolwiek, do kogokolwiek byle tylko nie w pojedynkę?
Czasem
mam wrażenie, że mimo upływających lat nadal jesteśmy jak małe
dzieci, które boją się, że gdy będą zbyt długo niegrzeczne to
rodzic pogniewa się okrutnie i pójdzie gdzieś daleko i na pewno
już nie wróci. I będzie stanowiło to pewny koniec wszechrzeczy.
Tylko z biegiem czasu owy rodzic to już nie osoba, która nas
urodziła i/lub wychowywała, to już tylko forma, indywidualne
wyobrażenie takiego zbioru doświadczeń, uczuć i
wzmocnień, którego zaistnienie powoduje, że czujemy się dobrzy,
spokojni, kochani i zaspokojeni. Taki „rodzicielski twór” w swoim
oderwaniu od konkretnych, ważnych w życiu osób, zaczyna istnieć na
swój odrębny rachunek, stając się matrycą, na której
nabudowujemy wszelkie relacje.
I tak, w
swej dziecięcej naiwności zapominamy o swoim własnym wpływie na
to, co się dzieje, zapominamy o możliwościach swojej mocy
sprawczej, o umiejętności oddziaływania poprzez dokonywanie
indywidualnych wyborów. Przeceniamy więc wpływ innych osób na
nasze życie, wyolbrzymiamy wagę przeszłych doświadczeń, lokujemy
bezgraniczne pokłady nadziei w różnej maści specjalistach i ich
magicznej specjalistycznej wiedzy, która na pewno we wszystkim nam
pomoże (oczywiście tak sama z siebie, bez jakiegokolwiek wysiłku z
naszej strony) i będzie stanowiła gotową odpowiedź na wszystkie
nurtujące nas pytania i wątpliwości.
A
może to nie o uzyskanie odpowiedzi chodzi, tylko o rozgrzeszenie?
Nasze własne rozgrzeszenie. Moje, Twoje, każdego z osobna. Takie
przyzwolenie na popełnienie błędu, na przeżywanie gorszego dnia,
miesiąca, na bycie w kryzysie, na potrzebowanie bezwarunkowego
wsparcia. Pozwolenie na bycie niegrzecznym o 5 minut dłużej, niż
to zwykle było dopuszczalne, bez lęku o to, że ten ważny ktoś
odejdzie, że pozostanie tylko samotność.
Może
chodzi o zgodę, swoją własną wizję, na szczęście stworzone przez siebie, w stu procentach autorskie. Może chodzi o przyzwolenie na
bycie takim, jakim chce się być, tak od środka.
Na
bycie złośliwym wtedy kiedy czuję, że chcę być złośliwa. Na
posiadanie własnego pomysłu na siebie. Na cieszenie się z własnych, nawet najmniejszych sukcesów i osiągnięć tylko dlatego, że są
własne, osobiste.
Na chwalenie się zawsze wtedy, gdy tylko
przychodzi na to ochota. Na bycie szczęśliwym, na swój własny, autorski sposób.
Czego
Wam i sobie życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz