środa, 10 lutego 2016

Jak być rodzicem idealnym.



Będąc zupełną świeżynką w roli rodzica rozglądam się z zaciekawieniem w przestrzeni rodzicielskiej, tudzież parentingowej (to drugie chyba nawet lepiej brzmi). W sumie po ponad 280 dniach spędzonych na czekaniu na przyjście na świat Najważniejszej-osoby-w-życiu powinnam być już specem w psycho-bio-społeczno-fizycznych właściwościach dziecka i stanowić dobry materiał na autora parentingowego, dzielącego się ze światem swoimi indywidualnymi spostrzeżeniami, dotyczącymi zdarzeń wewnętrzno-zewnętrznych w tym ważnych wskazówek gadżetowych. Całe szczęście pozostałam jedynie biernym odbiorcą dla dobra własnego oraz bogu ducha winnych osób przypadkowo mogących trafić na składnie ułożone ciągi liter mojego autorstwa.

Pojawienie się w dorosłej codzienności Najważniejszej-osoby-w-życiu jest kolejnym świetnym momentem na rozpoczęcie internetowego pamiętnika małego zdobywcy doświadczeń, tym bardziej, że urlop macierzyński niesie ze sobą aromat wielu nudnych dni oraz, z czym na pewno zgodzą się wszyscy współpracownicy odwalający teraz również za mnie zawodową robotę, sielskiego lenistwa. Po kilku pierwszych tygodniach, które spokojnie mogą stawać w szranki z każdym zamachem stanu czy wojną taką czy inną o miano najtrudniejszego okresu w historii ludzkości, okazuje się, że Najważniejsza-osoba-w-życiu dąży w swych działaniach do równowagi między spaniem, jedzeniem (bardzo pomagającym w byciu na bieżąco z wiadomościami na Fb) oraz realizowaniem się w zaspokajaniu swoich potrzeb fizjologicznych i innych, co w sumie pozwala na podejmowanie przez młodą matkę działań mających na celu przeciwdziałanie postępującemu procesowi odmóżdżania oraz utrzymanie w pełnej aktywności dorosłego słownika pojęć (żeby wracając do pracy potrafiła się porozumieć z współpracownikami, co wcale nie jest takie proste jak się wydaje). 

W efekcie blogi, fora i przestrzenie wypełniające rozmowy z żywym człowiekiem (telefoniczne i te trochę rzadsze odbywające się przy kawie zbożowej) zapełniają się wszelkimi rodzajami informacji, wskazówek, porównań i porad dotyczących macierzyństwa (ewentualnie szerzej pojętego rodzicielstwa, bo czasem zdarza się pamiętać też o ojcu dziecka) i codziennych wyzwań z nim związanych. 

Swoją drogą praktyka ta ma bardzo głębokie korzenie, z dziada pradziada rzekłabym. Teraz tylko z racji życia w jednej wielkiej wiosce, wszystko mamy na wyciągnięcie ręki. Ja wolę chyba model tradycyjny, gdzie porady uzyskuje się od bliskiego kręgu osób, ewentualnie okolicznych sąsiadów, pomijając speców od własnego i przede wszystkich cudzego życia z drugiego końca kraju. Niemniej jednak, porady wymienionych wciskają się drzwiami i oknami, a przede wszystkim przez przeglądarkę internetową i pewną szczelnie zapisaną elektroniczną tablicę do życia każdego z nas. 

Jak najbardziej, ja również, mimo szczerych niechęci jestem ich odbiorcą. Jestem, więc czytam (nagłówki skrzętnie ułożone zgodnie z wszelkimi wymaganiami adwordsa czy czegoś takiego): 5 porad jak nie zwariować; 20 zdań, które należy małemu dziecku; 6 porad co robić, żeby dziecko wyrosło na człowieka; kogo słuchać, a kogo nie; jak krzywdzić chcąc dobrze; jak wychowywać nie robiąc nic i wiele, wiele innych. Czytam i zasmucam się zamęczając ostatnie pracujące szare komórki do pełnego ogłupienia włącznie. Dlaczego? Bo świat, który przebija się z tej powodzi porad i wskazówek jest bezwzględnie sprzeczny sam ze sobą do granic niemożliwości. W tym radosnym kociokwiku można udusić się ogromem wymagań zaprzeczających sobie nawzajem i, co gorsze, często wcale nieuargumentowanych jednak skutecznie wskazujących złowrogie dla rozwoju dziecka konsekwencje odmiennego postępowania. I weź tu człowieku bądź mądry, pisz wiersze…

Myślę sobie, że ocieramy się tu dość boleśnie o bardzo ważną i trudną kwestię rodzicielstwa i związanej z nim potrzeby bycia dobrym rodzicem i wychowania dobrze własnych dzieci, która to doprawiona jest mocno poczuciem winy i wyrzutami sumienia. Bo co to znaczy być dobrym rodzicem? Dawać wszystko czy zabraniać? Dyscyplinować, ograniczać, patrzeć cierpliwie na porażki? Kogo słuchać, które rady odrzucić? Z kim się porównywać i czy w ogóle porównywać cokolwiek, kogokolwiek… Może rację miała Ewa Woydyłło pisząc w jednej ze swoich książek: 

„Przecież bycia dobrym rodzicem też trzeba się nauczyć, skoro nikt nie jest doskonały; nie można więc trwać w katuszach wyrzutów sumienia, jeżeli dobre rodzicielstwo nie udało się od razu albo nie udało się w ogóle.”

Tylko skąd w sobie znaleźć tyle zgody na błędy? Bo to od tego chyba trzeba byłoby zacząć. Od siebie. Od własnych potrzeb, których nie będziemy spełniać w tym małym, nieświadomym jeszcze człowieku. Tak sobie myślę, że pojawienie się w życiu dziecka można porównać do zamieszkaniem z partnerem. Trzeba zrobić porządek na półkach, coś wyrzucić, coś poukładać, żeby zrobić miejsce na jego rzeczy i przyjąć go z całym dobrodziejstwem inwentarza. Dziecko też wnosi swój bagaż (co prawda jak na razie niemal pusty, ale jednak), swoje potrzeby i sposób postrzegania. Wcale nie trzeba go natychmiast kształtować i lepić na siłę z niego dobrego człowieka. Może wystarczy być przy nim i razem na nowo odkrywać świat? Może nie trzeba pamiętać co mówić dziecku a czego nie, może wystarczy zastanowić się jak ja czułabym się gdyby ktoś tak do mnie powiedział, może to wystarczający filtr…

Bo, parafrazując wspomnianą autorkę, produktem dobrego rodzicielstwa nie jest udane dziecko, produktem dobrego rodzicielstwa jest dobry rodzic.

2 komentarze:

  1. Świetny tekst. Zwłaszcza pierwsza połowa. Odebrałam go jako ironię na te wszystkie parentingowe blogi, na których aż się roi od porad na każdy temat związany z opieką i wychowaniem dziecka. Każda autorka wypowiada się jak autorytet, a często sama ma jedno kilkumiesięczne niemowlę i wykształcenie zupełnie z innej branży. No i wszystko okraszone dziesiątkami zdjęć własnego dziecka. Nie wiem, jak one to robią, ale mają setki komentarzy i ciągły ruch na blogu. Trochę zazdroszczę (jako blogerka), ale głównie mnie to zdumiewa i trochę przeraża.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie już trochę mniej (chyba się uodporniłam ;)), w sensie przeraża, bo to taka nowoczesna forma kiedyśnych plotek przy kawie czy innych czynnościach gospodarczych. Niezmiennie lubimy wiedzieć co robią inni podobni nam, tak po prostu.

    OdpowiedzUsuń