piątek, 1 kwietnia 2016

Do czego jest mi potrzebne płaczące dziecko.



Miałam nie zagłębiać się w meandry świeżych, niezakorzenionych odpowiednio doświadczeń rodzicielskich, ale stałe przebywanie z małym, niezbyt rozmownym człowiekiem skutkuje, przynajmniej w moim przypadku, nieprzypadkowymi przemyśleniami. W związku z powyższym dziś jedno z nich.
Płaczące dziecko jest bardzo ważnym elementem świeżego rodzicielstwa. Biorąc pod uwagę ilość czasu poświęcaną na wymianę spostrzeżeń dotyczących tego rodzaju dziecięcej aktywności, należy stwierdzić, że lokuje się zaraz po ustaleniu czy rodzice bardzo chcieli płeć, która im się urodziła czy też nie, ale jeszcze przed kulinarno-karmieniową otoczką kolek, kup i innych produktów fizjologicznych każdego szanującego się niemowlęcia.
Nie ma co się dziwić, że tyle czasu i energii poświęcamy na próby przejęcia kontroli nad płaczem. Wszak płaczące dziecko skutecznie wybudza w nocy, zakłócając możliwość regeneracji przed kolejnym trudnym i pełnym wyzwań rozwojowych dniem, powoduje też konieczność odrzucenia wszelkich planów jakie opiekun wymienionego miał czelność mieć.
Pięknym byłby świat wszystkich rodziców, gdyby taki niemowlak komunikował się w bardziej cywilizowany sposób. No nie oczekuję tu cudu, ale opanowanie, powiedzmy, w drugiej dobie życia, trzech słów, na przykład: tak, nie, nie wiem; chyba nie jest jakimś wielkim wymaganiem? Życie w całej swej zaciętej złośliwości pokazuje, że jednak jest, toteż dziecko rodzi się z, raczej mocno okrojonym, wachlarzem możliwości komunikacyjnych. Na samym początku wyróżniamy jeden - płacz. I żeby nie było, trzeba oddać to niemowlakom, bardzo się starają. Inaczej płaczą w nocy, kiedy wśród cudownej głębokiej ciszy podszytej lekko szumem lodówki i wody przelewającej się w kaloryferach, rozpoczynają wołanie od niewinnego fortissimo, przechodzącego ukradkiem w forte fortissimo – jeśli tylko opiekun, wyrwany ze snu, miał czelność jeszcze iść do toalety. Inny jest płacz dziecka w dzień, kiedy staje się jedyną wszak możliwą odpowiedzią na odbierane bodźce: nowe, nagłe, nieznane, mokre, głodne, zaskakujące i wszystkie inne. Ok, będę obiektywna, wszystkie poza: tuleniem, głaskaniem, przytulaniem, bujaniem i karmieniem – te są bardzo przyjemne, a nagrodą jest cisza, lub mruczenie wypełnione po brzegi aprobatą.
Płacz pełni wiele funkcji, zarówno dla dziecka jak i rodziców. Otóż posiadanie uryczanego potomka podnosi wartość rodzicielstwa co najmniej dwukrotnie, a opowieści pełne nieprzespanych nocy, utraty energii życiowej i funkcjonowania w permanentnym stresie spotykają się z falą zrozumienia, milionów pokiwań głową, setek dobrych rad. Tłumacząc na polski: wiele wsparcia, ale nigdy propozycji typu: wiesz, to ja teraz mam wolną godzinę, ponoszę twoje dziecko a ty idź się zdrzemnij. Co to, to nie. Ponadto czasem można jeszcze usłyszeć ciche, ale jakże prawdziwe: nie ty pierwsza i nie ostatnia masz płaczliwe dziecko, musisz sobie poradzić. No pewnie, że tak, w końcu nikt o zdrowych zmysłach nie zachodzi w ciążę. No są tacy masochiści, którzy latami starają się o tą płaczącą mieszankę genów, ale oni chyba znoszą swoje cierpienie w ciszy, w ekstremalnych przypadkach powtarzając sobie za każdym razem ile kosztowały te wszystkie badania i to całe in vitro w prywatnej klinice. A cała reszta? Właśnie, cała reszta czerpie niebywałe korzyści z posiadania płaczącego dziecka.
Po pierwsze, jak już zostało wspomniane, płaczące dziecko pozwala odgrywać rolę ofiary (Popatrz, jaka jestem zmęczona i biedna i wycieńczona i nieumalowana i matko bosko kiedy ostatnio robiłam peeling, a co to jest lakier do paznokci to już zupełnie zapomniałam), pozwala na otrzymywanie wsparcia emocjonalnego od zaangażowanego i pozytywnie ustosunkowanego do nas otoczenia (Jaka ty jesteś zmęczona i biedna i wycieńczona, jakie masz cienie pod oczami, nie martw się, wszystko będzie dobrze, jeszcze tylko ten miesiąc i przestanie cię wszystko boleć, jeszcze tylko ten <w sensie kolejny> miesiąc i skończą się kolki, jeszcze tylko…).
Kolejną korzyścią jest możliwość eksponowania własnej zaradności, samowystarczalności, samodzielności, samozaparcia i wszystkiego tego co mieści w sobie pojęcie Matki Polki ( Ojej, przecież to nic nie znaczy, że nie śpię piątą dobę, dam radę, kto jak nie ja, w końcu maleństwo nie zaśnie beze mnie)[1]. No jakby śmiało.
Płaczące dziecko jest świetnym wypełniaczem konwersacyjnym. Dziecko w ogóle jest świetnym wypełniaczem, wiadomo, jak nie ma o czym mówić to mówi się o… dzieciach rzecz jasna, dopiero potem o pogodzie.
Dzięki płaczącemu potomkowi uświadamiamy sobie ile ważnych rzeczy mamy do zrobienia, ile obowiązków niecierpiących zwłoki należy wypełnić, ile prań, obiadów, odkurzań, zmywań. Wszystko to należy, trzeba, koniecznie. Hmm, a ja do tej pory myślałam, że urlop macierzyński to bierze się, żeby się dzieckiem zajmować, o ja naiwne dziewczę…
Płacz dodatkowo stymuluje pomysłowość. Rodzice posiadają cały wachlarz zajęć, które pomagają w opanowaniu tego szaleństwa. Są to te wszystkie bujania, wycieczki autem po osiedlu, szarpanie wózkiem lub tylko lekkie bujanie, tańczenie, śpiewanie, mruczenie i wiele, wiele innych bardziej zindywidualizowanych. Dlatego też, dzięki płaczącemu dziecku, można nauczyć się wielu nowych tekstów piosenek i odświeżyć te już znane, można stać się mistrzem w mruczeniu, a także w tworzeniu własnych piosenek, składających wszystkie widziane akurat przedmioty w przepiękną liryczną całość. Można również wyuczyć się wszystkich kroków czaczy, walca czy fokstrota stając się tancerzem na poziomie tańca z gwiazdami.
Dziecko, które często jest markotne ma tą jeszcze zaletę, że może zasypiać tylko przy opiekunie. To z kolei daje nam możliwość bezkarnego spędzenia całkiem sporej ilości czasu w łóżku, drzemania, chodzenia po domu w piżamie przez cały dzień, uzasadnionego odkładania obowiązków na nieokreślone później, zwłaszcza gdy za oknem pada - jeśli tylko sobie na to pozwolimy, eh...
W tej beczce miodu jest i łyżka dziegciu – emocje. Emocje i potrzeba posiadania kontroli nad czymś co nie zawsze chce być kontrolowane. Płaczące dziecko najczęściej słyszy, że ma nie płakać, że to nie dobrze, że trzeba być grzecznym. Ciekawe. Nie płacz dorosły człowieku, gdy coś boli i nie masz żadnej możliwości zwerbalizowania tego co ci się teraz dzieje. Płacz oznacza stres. Płacz to emocja. Płacz to ekspresja. Płacz to jedyna forma komunikacji. Gdy koleżanka mówi, że jest jej źle, bo facet od miesiąca nie znalazł wkrętarki, nie wynosi śmieci, a najczęstszą jego aktywnością jest picie browara przed telewizorem, to nie każesz jej być cicho, tylko słuchasz, współczujesz i pocieszasz. To dlaczego denerwujesz się gdy dziecko płacze?
Dlaczego wymawiasz mu, że wymusza kontakt z tobą płaczem? Że złośliwie łka, bo woli by mu podać zabawkę zamiast męczyć się samo? Dlaczego złości cię, że woli spać na twoich rękach wtulone w twój zapach, wsłuchane w bicie serca?
Cudowną mamy zdolność, my dorośli światli ludzie. Unikamy lub/i zaprzeczamy wszystkiemu co nieprzyjemne i namiętnie mordując naturalną potrzebę eksponowania tego przez nasze dzieci, ucząc, że jak jest źle to trzeba się uśmiechać, jak jest nie przyjemnie to trzeba znosić i godzić się na coś czego wcale nie chcemy. A potem przychodzi dorosłość i tęsknota za wyrażaniem siebie krzyczy w trzewiach, i płakać nad latami „bycia grzecznym” nie wypada. Zresztą, nic to nie da.
Okrutna jest bezradność, którą odczuwa się, gdy mimo wszelkich prób uspokojenia, koncert na jedno małe gardło nadal trwa. Ale to nasza, dorosła bezradność, nasza złość, że czegoś nie potrafimy, że coś się nie udaje. To nasze emocje. Ktoś, kiedyś nauczył nas, że należy radzić sobie ze wszystkim. To nasz obraz, czy bardziej wyobrażenie, rodzicielstwa mamy w głowie i według niego postępujemy na autopilocie. A szkoda. Szkoda, bo w sytuacji, kiedy płacz rozrywa serca i powoduje odpadanie tynku ze ścian, my działamy w stresie, z automatu realizując zmagazynowane w głowie przekonania, wymagania, wyobrażenia i tym podobne. A przecież płacz, to płacz tylko, nie koniec świata. To sposób przekazania ważnych informacji tylko trochę zakodowanych i jeśli tak będzie traktowany, to znacznie ułatwi ich rozkodowanie i tym samym dzień codzienny.
Czego sobie i Wam serdecznie życzę. :)



[1] Ach i nie zapominajmy, używam rodzaju żeńskiego z racji tego, że z powodów uwarunkowań biologicznych to kobiety częściej sprawują całodobową opiekę nad szkrabami, jednak wszystko można odnieść również do męskiej wersji rodzicielstwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz