Z
psychologami to taka dziwna sprawa jest. Sama nim jestem to wiem. Czasem myślę,
że łatwiej byłoby być spawaczem, bo przynajmniej jakiś taki wydźwięk społeczny
jest przyjemniejszy, a psycholog? Jedni hołubią, inni marginalizują twierdząc,
że przecież każdy z nas jest psychologiem. Uwielbiam wręcz, ten pełen
samozadowolenia układ zmarszczek, następujący po wygłoszeniu jakiejś kończącej
się fundamentalnym w znaczeniu wnioskiem, tyrady. Jestem też pełna podziwu, jak
odnajdywane z łatwością rozwiązania życiowych dylematów, które to nietknięte
psychologiczną manierą, stają się mantrą codzienną i skutecznym lekiem na całe
zło. Czasem, wywołana niewinnym pytaniem do odpowiedzi, pod obstrzałem spojrzeń
słuchających, czuję się jak szaman, który łącząc jakieś wybrane przez siebie
nici, według sobie tylko znanego klucza, plecie trzy po trzy coś, co ma być
modelem strukturalnym świata przeżyć intrapsychicznych i wyjaśniać wszystko. A
i tak wszyscy wiedzą lepiej. Odzwierciedla się to zwykle w przekierowaniu uwagi,
przy trzecim słowie, na coś innego lub ważkim niezwykle pytaniem, puentującym
przedstawione założenia teoretyczne poparte latami badań i obserwacji, będące
podwaliną stosowanych powszechnie metod terapeutycznych: i ty wierzysz, że to
działa? I bum. Setki lat pracy milionów psychologów; niezliczone sukcesy
terapeutyczne; ludzie, którzy odnaleźli się na nowo, rozwiązali wewnętrzne
konflikty; wszystko to psu na budę. Eh…
Fakt,
wiedza psychologiczna wywodzi się z potrzeby rozumienia ludzkiego działania,
motywacji i tego wszystkiego, czego każdy człowiek przy zdrowych zmysłach nie
wypowiada na głos (chyba że powyżej promila we krwi). Fakt, obserwacje te i
wnioski rzecz jasna, można zorganizować we własnym zakresie, zresztą robimy to
regularnie, szukając zaciekle odpowiedzi na nurtujące nas pytania, np.:
dlaczego ona z nim jest? I każdy przeciętnie inteligentny zjadacz chleba jest w
stanie coś zauważyć i jakąś, zadowalającą go odpowiedź, ułożyć. Nie potrzebne
są do tego lata studiów i kilogramy książek zapisanych drobnym drukiem,
językiem takim, że idź pan i nie wracaj. Wniosek: nie potrzebujemy psychologów
w zwykłym codziennym funkcjonowaniu.
To skąd ta
psychologizacja wszystkiego wokół? Z pędu do wiedzy? Tej wiedzy?
Posługując
się okrutnym uproszczeniem i bezduszną generalizacją, śmiem stwierdzić, że
teorie psychologiczne głównie straszą. No, tymi tam urazami wczesnodziecięcymi,
niezwerbalizowanymi konfliktami, niezaspokojonymi potrzebami, błędami
wychowawczymi, nadmierną ekspozycją na stres, zaburzeniami wszelkiej maści, oj,
wyliczać można bez końca. Pamiętam, gdzieś kiedyś przeczytane komentarze,
dotyczące wpływu znajomości twórczości Freuda, na podejmowanie zachowań
rodzicielskich i ten lęk matek przed okazywaniem nadmiernej czułości synom, w
obawie przed, nazwijmy to, uszkodzeniem kruchej struktury osobowości poprzez
nadmierną seksualizację relacji matka-syn (hehe). No i w efekcie Tej wiedzy (pobieżnej, umówmy się),
mamy smutnych nieprzytulanych chłopców, wychowywanych przez oziębłe matki. Śmieszne?
Przecież one tylko czytały i starały się dostosować do zdobyczy tej ważnej
nauki na ‘P’. A że Freud miał różne podejście
do swoich własnych pomysłów, a jego następcy to już w ogóle to zupełnie inna para
kaloszy.
Od zawsze
chcemy wiedzieć: dlaczego? Ewa też chciała wiedzieć, dlaczego właściwie ma nie
zrywać jabłka z drzewa. Zerwała. Co było dalej, doświadczamy wszyscy. Można
uznać, że potrzeba posiadania wiedzy przez społeczeństwo jest motorem napędowym
dla wszystkich piszących psychologów i portali psychologicznojakiśtam. Ale czy
jest to faktycznie potrzeba, której zaspokojenie buduje nasz rozwój? Domniemam,
że niekoniecznie. Biorąc pod uwagę fakt, iż w meandrach internetów szukamy raczej
prostych i jasnych odpowiedzi na przyczyny bólów głowy, bólów serca i bólów
duszy, przyjmując wytłumaczenie takie, jakie najbardziej nam pasuje, śmiem
twierdzić, że to raczej o doraźne uspokojenie chodzi. A autorzy i ich motywacje,
nie kalając własnego gniazda, różni są, jak to ludzie. Sama odwiedzam wszelkiej
maści portale i przeczytuję tu i ówdzie poradniano-terapeutyczne treści i, o
zgrozo, spora część z nich, jest treścią niemal żywcem przepisaną z
podręczników psychologii, czy innych katechizmów diagnozowania. To po co lata
uczenia się: jak czytać, jak diagnozować, jak przekazywać diagnozy; skoro kryteria
podajemy na tacy i mówimy: człowieku diagnozuj się sam! I wcale nie chodzi mi o
zatajanie wiedzy i strzeżenie jej przed okiem laików niczym cerber piekieł.
Myślę raczej o zagrożeniu nadinterpretacji, czymś co uprawiamy gdy pielęgniarka
w laboratorium wręcza nam karteczkę z wynikami krwi. Oj, jakimi jesteśmy wtedy specjalistami.
Tu zbyt wysoko, tu za nisko, tego 1500, tamtego 20 i wszystko jasne. Jasne? A
może diagnostycznie nieistotne? Może wymagające wytłumaczenia, kilku pytań wyjaśniających,
interpretacji całościowej przy uwzględnieniu indywidualnych własności
jednostki. Nie? No, może się mylę, mea culpa. Z racji, że to ja jestem autorem
tych przemyśleń, postanawiam wbrew wszystkiemu, umieścić tu drugi wniosek, a co:
wiedza, źle użyta/zrozumiana/zastosowana szkodzi.
No dobrze,
wnioski częściowe swoją drogą, czas zmierzać ku końcowi. Co z tej całej autorskiej
paplaniny ma wynikać dla Czytelnika, jakie przesłanie ma zabrać ze sobą w swój
dzień powszedni (żeby się nie okazało, że czas poświęcony na czytanie został
bezproduktywnie zmarnowany)? Zachęcam do traktowania zalewającej nas wiedzy
psychologicznej jak proszku do pieczenia. Wiecie, są przepisy, w których zupełnie
nie jest potrzebny, są takie gdzie można go zamienić na co inne, a są i takie,
w których jest wręcz niezbędny. Ważne, że jest ktoś, kto za nas to zbada,
sprawdzi i podpowie, co zrobić, żeby nie wyszedł zakalec. Czasem natomiast trzeba
sprawdzić na własnej skórze, metodą prób i błędów, i to też jest w granicach
normy. W końcu nie wszystko można przewidzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz