poniedziałek, 20 lutego 2017

Marzenie, które stało się przekleństwem - Królewna Śnieżka




Żyła kiedyś piękna kobieta. Pewnego dnia zapragnęła mieć dziecko. Dziecko idealne – wszak każdy rodzic, przyszły i obecny o tym marzy. Jako że okoliczności przyrody sprzyjały, po pewnym czasie na świat przyszła piękna dziewczynka. Prawdziwa esencja niemowlęcości. Wraz z upływającymi latami wyrastała na piękną dziewczynę, roztaczając swe uroki wszędzie, gdzie się tylko pojawiła. Matka przyglądała się temu z zachwytem. Z lekkim uśmiechem zbierała liczne pochwały kierowane pod adresem jej córki. „Oj to nic takiego” zwykła mawiać, gdy ktoś znów zasypywał ją komplementami, których źródłem i przyczynkiem było dziecko. Dziewczynka jednak dorastała, aż wreszcie stała się młoda kobietą i nikt już nie musiał zważać na matkę by skomplementować dziecko. Duma związana z posiadaniem pięknej latorośli powoli usychała, wystawiając na światło dnia najczystszą w swej istocie zazdrość.

Jak można być zazdrosnym o własne dziecko? Otóż można i wbrew pierwszemu wrażeniu, to wcale nie jest takie rzadkie zjawisko, jak mogłoby się wydawać.

Na początku, gdy okołoporodowy kurz już opadnie, kobieta może poczuć się zazdrosna o to, że cały świat kręci się wokół tego małego cudnego bobasa, że tak mało w nim miejsca na: mnie, ja, moje. I choć jest to tajemnica największa z możliwych, ukrywana głęboko w meandrach umysłu, to czasem zakuje tęsknotą za tymi błogimi popołudniami wypełnionymi bezgranicznie nicnierobieniem lub wspomnieniem o tych wszystkich dokonaniach, które stanowiły gruntowną podbudowę własnego obrazu siebie.

Zazdrość o każdego, kto okazuje się być większą atrakcją niż ona sama. Ona, matka, jedyna, poświęcająca całe dnie, wykonująca najprostsze obowiązki domowe po wielekroć, będąca na każde zawołanie, zostaje w roli obserwatora przedniej zabawy, jaką jej dziecko właśnie urządza sobie z wujkiem, babcią, ciocią, sąsiadką. Przecież jasnym jest, że to niesprawiedliwe.

Zazdrość o partnera, który wydaje się, bez większego wysiłku, dostaje to całe stuprocentowe zainteresowanie wyrażone w krótkim: „wolę z tatą”, wypowiedzianym słodkim kilkuletnim głosikiem. Bo jak to może być, że po tylu nieprzespanych nocach, tylu poświęceniach, pogryzionych sutkach, nadwyrężonych nadgarstkach, ono woli z tatą?! Przecież nie zasłużył… a przynajmniej nie tak jak matka…

Zazdrość o spełnione marzenia, o możliwości, które stoją przed młodością otworem. O wybory, które jeszcze mogą zostać podjęte. Szanse, które jeszcze nie są zaprzepaszczone.

I wreszcie zazdrość o urodę. O cerę pozbawioną zmarszczek, błysk w oku, niewinny uśmiech, westchnienia mężczyzn. Zazdrość o mijający czas, który już więcej nie wróci. O tą młodość, która minęła bezpowrotnie pozostawiając po sobie tylko lekki posmak przeżytych z rozmachem chwil…

Czasem to nie tylko zazdrość. Czasem to także smutek lub żal, podstępnie przez lata zmieniający się w zgorzknienie, tak typowe dla pomarszczonych kobiet utyskujących na rozwiązłość młodzieży. Zgorzknienie niepozwalające cieszyć się urokami starości, czerpać radości z wykonywanej przez lata pracy wychowawczej, dzielić się swoją wiedzą i doświadczeniami z tymi, którzy właśnie przeżywają swoją młodość i wbrew powszechnym krytykom, jednak chcą słuchać.

Kobieta uległa zazdrości. Pozwoliła by ta toczyła jej serce, duszę i słowa, którymi dzień po dniu raniła własne dziecko. Choć we własnych oczach utrzymywała obraz troskliwej i kochającej matki, to podejmowane zachowania świadczyły o czymś zgoła innym. Nieświadomie robiła wszystko by unicestwić piękną dziewczynę, a wraz z nią wyrzuty sumienia wyrastające na niespełnionych marzeniach i niewykorzystanych bezpowrotnie szansach.

Pewnego dnia postanowiła, że dziewczyna musi odejść. Była to jej decyzja, jej potrzeba, jej gotowość. Nie zamierzała tego z kimkolwiek omawiać czy konsultować. Zadecydowała. Tak miało być.

Najtrudniejsze w decyzjach podejmowanych wobec innych lub w związku z innymi jest to, że zbyt rzadko zdarza się, by obie strony były na nie gotowe. Obopólna gotowość jest najkorzystniejszą i najzdrowszą opcją. Pary, które zgodnie z własnymi uczuciami, dochodzą do wniosku o rozstaniu, kończą związek w zgodzie, nie odbierając wartości przeżytym razem chwilom. Rodzice, którzy akceptują potrzebę niezależności i indywidualności własnych dzieci nie hamują ich rozwoju, nie czują się też porzuceni, gdy przychodzi czas wyprowadzki latorośli. Dzieci natomiast nie czują się odpowiedzialne za samotność rodziców i swobodnie rozwijają skrzydła własnej tożsamości bez krępujących autonomię wyrzutów sumienia.

W tej historii tak nie było. W tej historii matka nie liczyła się z potrzebami własnego dziecka. Dziecko z kolei nie było świadome, że te potrzeby są ważne. Wokół dziewczyny nie było nikogo, kto mógłby nadać prawdziwą wartość jej istnieniu.
Wykonując polecenie matki dziewczyna czuła się jak pozostawiona na pewną śmierć. Lęk jaki przylgnął do myśli o odejściu nie pozwalał jej spokojnie zaplanować przyszłości. Została pozostawiona samej sobie. Nie była gotowa. Czuła się zagubiona, przerażona i osamotniona, ale odeszła.

Wyprowadziła się i powoli odnajdywała w dorosłej codzienności. Pozostawiona sama sobie czuła się niepełna, toteż panaceum szukała w obcych ramionach. W związkach. Wielu związkach. Poświęcała się, dawała z siebie wszystko. W związkach tych, permanentnie niewłaściwych, stale szukała tego, czego nigdy nie otrzymała – bezwarunkowej akceptacji. Niestety bezskutecznie, gdyż nie można otrzymać od partnera czegoś, co powinno się dostać od rodzica.

Relacja dziecka z rodzicem, niezależnie od płci, stanowi podstawę wszelkich później nawiązywanych relacji. To pierwotna matryca, z której korzystamy automatycznie, do końca życia. Niestety, luk w matrycy nie można uzupełnić innymi relacjami, innymi partnerami.

Dziewczyna starała się żyć na własny rachunek. Matka, mimo odległości kontrolowała jej poczynania i nie omieszkała wykorzystać każdą okazję by okazać swe niezadowolenie. A to, że dziewczyna źle się ubiera, a to że nieodpowiednio czesze, a to że niewłaściwie się odżywia. Matka wiedziała lepiej, a bombardując córkę uwagami, dbała głównie o własne dobre samopoczucie i odpowiedni obraz siebie. Nie zważała na to, że jednocześnie niszczy swoje jedyne dziecko, któremu nigdy, tak naprawdę, nie pozwoliła dorosnąć.

Kolejni partnerzy ostrzegali dziewczynę, że źle robi, że nie powinna wierzyć, słuchać, przejmować się. To jednak było silniejsze od niej samej. Stale wpuszczała do siebie matkę pełna wiary, że tym razem usłyszy coś, co pozwoli jej poczuć się wartościową, wystarczająco dobrą. Wpuszczała ją. Otrzymywała razy. Upadała. Podnosiła się i wpadała w objęcia kolejnego mężczyzny. Szukała w nich czegoś, czego żaden mężczyzna nie mógł jej dać, ale ona nie była tego świadoma i szukała nadal.
Matka z kolei ściśle nadzorowała poczynania córki, z odpowiedniego dystansu, skrupulatnie wypełniając swój plan. Plan mający w ostatecznym rozrachunku dowieść, że to ona jest najlepsza.

I nawet gdyby pojawił się książę na białym koniu, pokochał bezgranicznie, zabrał do zamku i poślubił, obiecując życie długie i szczęśliwe to i tak wiele by to nie zmieniło. Nawet obucie matki w rozżarzone buty i nakazanie jej tańczenia do utraty tchu niewiele by dało. Przywiązanie do opinii najważniejszej kobiety w życiu było tak silne, że dziewczyna była gotowa robić wszystko, aby tylko spełnić matczyne oczekiwania. Była w stanie poświęcić wszystko. Poświęcić siebie. Poświęcić swoje szczęście. Całe swoje życie.

Jedyną szansą by mogła prawdziwie poczuć się wolna i szczęśliwa było uświadomienie sobie, że matka nigdy nie da jej tego, czego tak bardzo potrzebowała i o co żebrała całe życie. Nie uzna jej urody, jej prawa do własnych wyborów, jej autonomicznego myślenia. Jedynym wyjściem była akceptacja tego braku i zadbanie, by luka w pierwotnej matrycy nie powiększała się, nie uwierała zbytnio, pozwalała oddychać.

Być może kiedyś to zrobi.

Wikipedia podpowiedziała mi, że pierwotnie to nie macocha była tą straszną postacią w tej bajce, a zazdrosna matka Śnieżki. Zupełnie rozumiem wprowadzoną później zmianą. Trudno przecież rozumieć, jak kobieta może tak okrutnie doświadczać własnego dziecka, macocha to co innego, macochom więcej wolno. Myślę jednak, że warto wrócić do macierzy i pochylić się chwilę nad tą pierwotną relacją, której przecież wszyscy doświadczamy.
                               

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz