wtorek, 28 marca 2017
wtorek, 21 marca 2017
Niech Pan go uratuje…
… a mnie rozgrzeszy. Tak dokończyłabym zdanie, jakie
mogłaby wypowiedzieć matka, o której ostatnio słuchałam. Sytuacja trudna, bo przesiąknięta
złymi decyzjami, nadmierną odpowiedzialnością i wstydem. Tego ostatniego pewnie
jest w niej najwięcej. Jak często rodzice nastoletnich lub dorosłych już dzieci
borykają się ze wstydem? Mam poczucie, że zbyt często.
Przysłuchując się historii jej syna, młodego człowieka,
który popadając w uzależnienie popełniał coraz bardziej brzemienne w skutkach
błędy, zaczęłam zastanawiać się, gdzie jest granica dorosłości, za którą to on
i tylko on będzie odpowiedzialny za swoje czyny. Odpowiedzialny w oczach innych
ludzi, nie prawa.
Stałe odnoszenie się do warunków panujących w domu, jako
jedynych mających wpływ na poczynania pociech, wydaje się być co najmniej
krzywdzące. W końcu dzieci w swoim życiu podejmują jakieś decyzje. Z biegiem
lat jest ich coraz więcej, są coraz bardziej wiążące i wpływające na ich życie.
Dodatkowo nie tylko rodzice są ważnymi postaciami w katalogu dorosłych. Jest
ich cała masa: pozostali członkowie rodziny, nauczyciele, trenerzy, sąsiedzi i każdy z wymienionych dokłada swoją cegiełkę
do sposobu rozumienia i postrzegania świata.
Czy każdy z nich weźmie choć trochę odpowiedzialności za to,
jaką rolę odegrał w życiu każdego dziecka, jakie spotkał na swojej drodze? Czy
zastanowi się jakie wartości prezentuje młodym, chłonnym umysłom? Czy będzie
niczym szalone, nieskrępowane przewidywaniem skutków podejmowanego zachowania
dziecko, które frywolnie będzie wyrażało
swoje poglądy, beztroskę i brak poszanowania ogólnie panujących zasad? Czy może
będzie korzystać z możliwości łamania wszelkich zasad, zwłaszcza tych
wprowadzanych przez rodziców, mając za nic spójność wychowawczą? Hołdując przy
tym przekonaniu, że od wychowywania są rodzice.
Tak, od wychowywania… zwłaszcza jeśli po wielu, różnie
kończących się bojach, docieramy do wieku dorastania, gdy głównym celem
intelektualnego wysiłku młodego człowieka, wydaje się być wyszukiwanie sposobu
(czasem nawet popartego argumentami) na podważenie słów rodzica. Rodzic jest
najnudniejszym, najbardziej monotonnym i najmniej adekwatnym dorosłym
orbitującym wokół nastolatka. Wszyscy inni mają rację, on jeden nie. Gdyby było
inaczej, trzeba byłoby przyjąć te marudzenia o późne powroty, słabe oceny i
nieposprzątany pokój za uzasadnione, a to z kolei jest bardzo niewygodne, więc
lepiej toczyć bój. Bój o to czyja racja jest lepsza.
To trudne. Wyczerpujące. Wysysające wszelką pozytywną
energią i co tam jeszcze innego, co pozwala na niestrudzone podejmowanie
kolejnych prób tłumaczenia i wyjaśniania. Czasem energia się kończy, zapał
gaśnie. Przychodzi zniechęcenie i wyrzuty sumienia, że tak wiele się powinno a
tak niewiele jest.
A może to nie chodzi o to by stale działać. Może lepiej po
prostu być na podorędziu. Być dostępnym. Pozwolić na realizowanie autorskiego
planu. Cieszyć się z sukcesów, wspierać gdy przychodzi porażka. Być obok. Stanowić
stabilną podstawę, do której zawsze można się odwołać gdy przychodzi kryzys.
Podstawę, od której można się odbić, zaczynając znów od początku.
Bez pouczania. Bez wskazywania jedynie właściwych wyborów.
Z akceptacją. Cierpliwością. Miłością. Z ograniczoną odpowiedzialnością za
konsekwencje. Ale też z ograniczonym wpływem na to, co będzie się działo.
To ostatnie jest chyba najtrudniejsze. Dlatego, myślę, że
warto się tego uczyć, codziennie. Tak jak warto uczyć się świata na nowo. Na
nowo, bo razem z dzieckiem, uwzględniając jego spostrzeżenia, jego sposób
odbioru.
Przecież wychowując nie mamy tworzyć wiernej kopii nas
samych lub jak kto woli, kopii pozbawionej nielubianych przez nas cech,
wybitnej, realizującej nasze niespełnione marzenia i plany.
Mamy zapewnić opiekę i doprowadzić do samodzielności.
Towarzyszyć.
Być.
wtorek, 14 marca 2017
O poszukiwaniu ideału – Królewna na ziarnku grochu.
Gdy szukałam w zbiorze baśni Andersena opowieści o królewnie,
która była tak delikatna, że uwierało ją malutkie ziarenko grochu, spodziewałam
się historii na co najmniej kilka stron. Moja pamięc podpowiadała mi, że to
krótka historia, ale gdzieś z tyłu głowy kołatało się przekonanie, że czegoś z
niej nie pamiętam, że coś mi umknęło. Dlatego poczułam rozczarowanie, gdy
okazało się, że jednak jest to wyjątkowo krótka bajka. Sama akcja tak na dobrą
sprawę zamyka się w jednej nocy, a bohaterowie są słabo scharakteryzowani. Niemniej
jednak przekaz płynący z tej opowieści wart jest zastanowienia.
Początkowo myślałam o tym, że skoro sam tytuł traktuje o
królewnie to pewnie o niej jest ta historia. O niej, czyli o kobiecie, która
wyrusza w długą i wyczerpującą podróż na spotkanie swojego przeznaczenia. Ma
świadomość własnych walorów i zalet, dlatego niestraszna jest jej burza w
środku nocy, strata karocy i co najważniejsze utrata księżniczkowatego wyglądu.
Ona jest pewna siebie. Wie czego chce, jaki jest jej cel i konsekwentnie do
niego dąży. Zmarznięta, brudna i obdarta, staje z dumą na progu zamku i
oświadcza, że to właśnie jej książę poszukuje, podróżując po całym świecie.
Jest kobietą z krwi i kości, mającą swoje marzenia i wystarczająco dużo odwagi
by je realizować.
Tak bardzo różni się od tych mdłych słodkością księżniczek
padających ofiarą niecnych poczynań takich czy innych krewnych. Jest
przeciwieństwem królewskich córek, padających z wdzięcznością w ramiona
pierwszego lepszego księcia, który akurat był w okolicy.
I pewnie dlatego jest wystawiana na próbę, dla niej tak
bolesną. Jakby słowo królewskiej córki nie znaczyło wystarczająco dużo. Jakby
nie można było wierzyć w to, co mówi kobieta. Zwłaszcza jeśli mówi o sobie i
swoich mocnych stronach.
Co innego gdy to mężczyzna, swoim uwielbieniem potwierdza
jej wartość. Bo to przecież tak powinno być, nie inaczej. To dlatego książę
wyruszył w świat w poszukiwaniu prawdziwej księżniczki, by swoim wyborem
potwierdzić jej wartość.
Postać księcia jest ciekawa. Wyobraźmy sobie następcę
tronu, dla którego najważniejsze jest, by mieć za żonę prawdziwą księżniczkę. A
tapicerkę w aucie z prawdziwej skóry, a telefon z limitowanej serii, zegarek oryginalnie
szwajcarski… i co tam jeszcze może stanowić pełnię obrazu prawdziwego
mężczyzny. Mamy do czynienia z typem mężczyzny łowcy, dla którego wszystko czym
się otacza jest rodzajem trofeum, które potwierdza jego wartość. Wartość jako
człowieka, wartość jako mężczyzny. Nie ma tu mowy o miłości czy przywiązaniu,
jest natomiast wyraźnie zaznaczony akcent perfekcjonizmu oraz tworzenia
wizerunku własnej osoby ze szczególnym pietyzmem i wytrwałością. Książę miał
tak szczegółowo określony obraz partnerki i był tak diabelnie wybredny, że
żadna napotkana kobieta mu nie pasowała, żadna nie była wystarczająco idealna,
wystarczająco prawdziwa.
Zatem skoro podróżował po świecie, poświęcał na to czas,
środki i energię to dlaczego poślubił akurat tą, która przyszła pod jego drzwi
ubłocona i w podartej sukni? Czy delikatne ciało było tym, czego poszukiwał
przemierzając niezliczone kilometry, a czego nie udało mu się znaleźć?
A może potrzebował czegoś jeszcze? Czegoś, co potwierdzało
jego dobry wybór. Czegoś, co było zupełnie poza nim.
I w tym momencie na scenę wkracza ona. Kobieta, od której
wszystko się zaczęło i na której wszystko się kończy – matka, królowa matka.
Autor uracza nas jedynie określeniem „stara królowa”, choć
przecież nie trzeba pisać więcej by wiedzieć o co tu chodzi. Matka jedynego
syna jest najważniejszą kobietą w jego życiu. I choćby cały świat stawał na
głowie, to z jej zdaniem liczyć się należy. Książę, mimo swojej pozycji, mimo
pomysłu na życie pozostaje pod wpływem zdania rodzicielki. Królowa matka
pozwala mu na posmakowanie życia, pozwala na dokonywanie wyborów, które
świadczyłyby o jego niezależności. Jednak jest to tylko pozorne.
Ostatecznie książę wraca do domu i tłumaczy, że nie znalazł
odpowiedniej kandydatki na żonę, choć tak naprawdę powinien przyznać, że sam
wyboru dokonać nie umie. Matka, zapewne na wskroś opiekuńcza i empatyczna,
utula syna i pociesza, że przecież to nic straconego, w duchu ciesząc się, że
wrócił sam.
I gdy już wszystko znów może być po staremu, jak na złość,
w drzwiach staje ona. Idealna. Wymarzona. Tylko jeszcze nie odkryta.
Myślę, że na księciu, który w swoim życiu widział już
niejedno, mogło to zrobić wrażenie. Mógł się zainteresować. Mógł spojrzeć w jej
zmęczone oczy i pomyśleć, że oto szczęście samo zapukało do jego drzwi. Mógł
ulec jej urokowi. Mógł jej uwierzyć.
Ale tego nie zrobił, mimo odbytej podróży, mimo tabunów
dziewczyn, które wcześniej z różnych względów odrzucał. Nie zrobił tego dopóki
nie dostał pozwolenia od matki. Matka natomiast pełna sceptycyzmu wymyśliła
przedziwną próbę. Zapewne była przekonana, że nie ma możliwości by dziewczyna
ją przeszła. Dzięki czemu udowodniłaby synowi, że o to pojawiła się kolejna
oszustka, że nie ma kobiet idealnych, ba, nie ma nawet takich w miarę
odpowiednich. Jednocześnie pozbyłaby się niechcianej konkurencji. Stało się
jednak inaczej. Dziewczyna przeszła test śpiewająco i nie pozostało nic innego
jak tylko pobłogosławić związek.
Trudno sobie jednak wyobrazić, że matka tak po prostu
pogodziła się z faktem utraty jednorodzonego. Bardziej realny jest scenariusz,
w którym ziarno grochu pod tonami materacy i pierzyn to tylko ciche preludium
do wielu, wielu testów, jakim w trakcie swojego życia na zamku zostanie poddana
prawdziwa królewna.
Jeśli księżniczka ma w sobie potrzebę udowadniania
wszystkim swojej wartości to chętnie będzie przyjmowała każde kolejne wyzwanie
rzucane przez teściową. W innym przypadku, może w ogóle nie odpowiadać na jej
zaczepki, co będzie pięknym źródłem konfliktu między kobietami. Tak czy
inaczej, bajkowe żyli długo i szczęśliwie
staje pod wyraźnym znakiem zapytania.
Czego uczy ta bajka? Uczy tego, że za każdym mężczyzną,
nawet najsilniejszym stoi kobieta i niekoniecznie jest to jego życiowa
partnerka. A także tego, że często żyjąc w związku godzimy się na
funkcjonowanie w trójkącie… a czasem nawet wielokącie, często nie zdając sobie
nawet z tego sprawy.
środa, 8 marca 2017
My się boimy tego psa, czyli o lęku słów kilka.
Jako
współwłaściciel rottweilera miałam tą wątpliwą przyjemność doświadczać wielu
nieprzyjemnych sytuacji wynikających z lękowych reakcji innych ludzi. Szczerze,
na miejscu mojego psa niejednego na wskroś agresywnego człowieka
potraktowałabym zębami, a tak dla przykładu. On natomiast miał ich wszystkich w
głębokim poważaniu, bo drugi koniec smyczy przyczepiony był do jednego z jego
właścicieli, którzy w danej sytuacji zachowywali spokój. A jeśli członkowie jego
stada byli spokojni to on też nie miał powodu wyszukiwać zagrożenia, więc
spokojnie eksplorował węchowo wszelkie krzaki, słupy i inne płoty. Kiedyś, w
trakcie takiego spokojnego spaceru mijaliśmy mamę z takim, na oko
cztero- pięciolatkiem. Pies szedł spokojnie obwąchując wszystko dookoła, był
trzymany na smyczy i mało zainteresowany mijanymi ludźmi (i nie ma co się
dziwić, te wszystkie zapachy pozostawiane przez psy są o niebo bardziej
interesujące). Wspomniana mama chwyciła swe dziecię za ramiona i przestawiła na
brzeg alejki, niemal zasłaniając je własnym ciałem. Widząc jej poczynania padło
kilka zapewnień, że pies na smyczy, że nic nie zrobi, że ze spokojem. Matka
jednak nieustępliwie chroniąc swe dziecko stwierdziła: my się tego psa boimy.
Dziecko wyglądając zza jej ciała spoglądało na psa raczej zaciekawione…
Często
przypominam sobie tą sytuację jako świetny przykład na to, jak uczymy dzieci
własnych lęków. Wspomniany chłopiec zapewne nie bał się psa, najwyraźniej nie
miał też przykrych doświadczeń z psami w ogóle, ale jego mama skutecznie go
tego uczyła. Bo tego jak i czego się bać częściowo uczymy się od innych.
Strach
jest emocją wrodzoną i pierwsze jego przejawy można obserwować u
kilkumiesięcznych niemowląt. Jego źródłami są nagłe, nieoczekiwane zmiany w
otoczeniu, które dziecko odbiera jako zagrażające. Funkcją strachu jest obrona
przed niebezpieczeństwem. Funkcja ta jest na tyle ważna, że nasz mózg zawiera w
sobie dwie drogi:
jedna
pozwala na bezpośrednią szybką reakcję na spostrzeżone zagrożenie (to wtedy gdy
przestrasza nas zwinięty w kłębek sznur, który w pierwszej chwili wydawał się
być żmiją czy też nagły ruch w naszym kierunku),
druga
- stosowana gdy czasu jest trochę więcej - zawiera element poznawczy, czyli te
ułamki sekund, które pozwalają na obejrzenie, nazwanie bodźca i podjęcie
decyzji o tym czy reakcja jest konieczna czy nie ( to wtedy gdy spoglądamy na
sznurek jeszcze raz i okazuje się, że to jednak nie żmija).
Niemowlęta
reagują strachem między innymi na nagłe, nieznane i zbyt głośne dźwięki, utratę
równowagi czy okrzyki dorosłych. Płaczem sygnalizują, że coś jest nie tak i
proszą o to, by ktoś pooddziaływał za nie na otoczenie, do czasu kiedy opanują
manipulowanie przedmiotami w stopniu pozwalającym na zaopiekowanie się sobą.
Gdy chodzący szkrab przewróci się pokonując pierwsze centymetry o własnych
siłach to pierwszą jego reakcją na upadek jest strach właśnie. To dlatego
dzieci uczące się chodzić po upadku dość szybko przestają płakać. Przestraszają
się, płaczą, po chwili okazuje się, że wszystko jest w porządku i płakać
przestają. Inaczej ma się sytuacja, gdy temu wydarzeniu towarzyszy ból, wtedy
płacz będzie silniejszy i dłuższy. Jest to o tyle istotne, że potrafiąc
odczytać co też dzieje się w tej małej mózgownicy, można właściwie nazwać
przeżywane przez dziecko emocje i umożliwić mu odpowiednie ich klasyfikowanie.
Dodatkowo ułatwia to podejmowanie działań zaradczych, w końcu inaczej
zareagujemy na dziecko, które się przestraszyło, a inaczej na dziecko, które
właśnie coś boli. To rozróżnienie pozwala na uczenie innych sposobów radzenia
sobie w danej sytuacji. Choć bądźmy szczerzy, na początku i tak wszystko kończy
się łzami wsiąkającymi w maminy sweter.
Pierwszy
etap życia dziecka jest dość trudny komunikacyjnie. I nie tylko dlatego, że
dziecko nie mówi po naszemu, że dopiero ogarnia o co nam chodzi, gdy mówimy:
„gorące”. Jest też trudny bo dziecko wiele obserwuje, jeszcze więcej odczuwa i
niewiele rozumie. Dodatkowo nie przyjmuje tych wszystkich hmm… złudzeń czy
innych kłamstw, którymi my dorośli karmimy siebie i innych. Dziecko odczuwa to
co faktycznie ma miejsce, to co dzieje się w naszym ciele. Jeśli przytulone
czuje przez skórę niepokojące napięcie to nie uwierzy, że jest dobrze i na
pewno samo również nie będzie spokojne. Nie będzie biegło radośnie przytulić
się do cioci, która swoją obecnością wprowadza nerwową atmosferę a zapewnienia,
że wszystko jest w porządku raczej go nie przekonają.
Dziecko
już około 3 miesiąca dziecko zaczyna rozpoznawać emocje u innych m.in. lęk. Nie
rozumie ich, ale rozpoznaje. Oczywiście w toku swojego życia skrupulatnie
będzie się uczyło jakich emocji nie należy okazywać, lub które emocje bardziej
się opłacają. Na początku jednak dziecko sygnalizuje dokładnie to, co w danej
chwili czuje i tak samo z obserwacjami, które poczynia. Nie wmówimy mu, że jest
dobrze kiedy w powietrzu unoszą się tony złości czy innego strachu. Pojawiająca
się trudność w komunikacji może wynikać również z tego, że często sami nie
uświadamiamy sobie, co w danej chwili czujemy, pewnie dlatego, że swego czasu
też byliśmy bardzo sumiennymi uczniami.
Mówi
się, że dzieci nie znają strachu. Stwierdzenie to jest co najmniej
nieprecyzyjne, bo strach znają, mają tylko dość skromne doświadczenia i
ograniczone możliwości przewidywania konsekwencji podejmowanych działań. Każde
doświadczenie wzbogaca nasze zasoby i umiejętności przewidywania skutków
różnych zachowań. Przeżycie czegoś nieprzyjemnego pozostaje wystarczającym
czynnikiem motywującym do zaniechania danego działania, czy też poszukiwania
innego rozwiązania. Tak samo dzieje się z dziećmi. Doświadczenie wzbogaca
wiedzę dziecka i pozwala podjąć właściwą, chroniącą decyzję.
Jednym
ze źródeł strachu są krzyki, czy też okrzyki, np. uważaj! Kiedyś tak zrobiłam,
gdy moje dziecię spokojnie eksplorowało schody. Dziecko znajdowało się wtedy w
dość bezpiecznej lokalizacji, a na okrzyk zareagowało nagłym odwróceniem się w
moim kierunku, co było w tej sytuacji najbardziej niebezpieczne, gdyż mogło
zakończyć się zachwianiem równowagi i upadkiem. To był pierwszy i ostatni raz.
Mojego uważaj! oczywiście, nie
przygód ze schodami. Warto zatem zwrócić uwagę na sposób naszego reagowania, bo
nagły krzyk może nie tylko nie przynieść zamierzonego celu, ale co gorsza
przyśpieszyć niechciane działanie powodując bolesne konsekwencje.
Tworzenie
sterylnie bezpiecznego środowiska nie wpływa pozytywnie na rozwijanie
umiejętności radzenia sobie. Mimo mądrego powiedzenia głoszącego by uczyć się
na cudzych błędach większość z nas i tak woli doświadczyć na własnej skórze.
Wszak osobiście doświadczone trudności i sposoby zaradzenia im pamięta się dużo
lepiej. Dlatego warto pozwolić na, w miarę, swobodne doświadczanie otoczenia. W
miarę swobodne czyli pozostające pod kontrolą dorosłego. Po co? By zwiększać
wiedzę i umiejętności dziecka, a co za tym idzie, poszerzać gamę dostępnych
zachowań.
Dajmy
na to takie uczenie, że coś jest gorące. Maluch nie rozumie, że w szklance na
stole stoi wrzątek. Nie będzie też rozumiał, że jest gorący, dopóki nie doświadczy
co znaczy określenie gorące i z czym
to się je. Jak może tego doświadczyć? Na przykład dotykając takiej szklanki.
Jeśli nie ma jakiś zaburzeń czucia to nie ma opcji, by chciało ściskać gorącą
szklankę w swoich małych delikatnych łapkach. Sytuacja wystarczająco bezpieczna
by dziecko doświadczyło co znaczy gorące,
zdobywając nową wiedzę bez przykrych konsekwencji. W podobny sposób moje
dziecko uczyło się obsługi kominka. Wystarczyło, że dotknęło gorącego elementu
raz, by za każdym razem gdy przechodziło obok oznajmiać wszystkim, używając
stosownego określenia ze swojego bogatego słownika, że oto ten przedmiot jest
gorący. Problem z nadmiernym zbliżaniem się do niebezpiecznego miejsca został
rozwiązany, choć nie ukrywam opanowanie się w takiej sytuacji nie było łatwe.
Gdyby jednak było inaczej to z reakcją na mój okrzyk uważaj! czy też nie wolno! Dziecko
raczej by się zlękło, choć nie rozumiałoby o co mi chodzi. Być może
podchodzenie do kominka stałoby się wyśmienitą zabawą na skupianie na sobie
uwagi otoczenia, czy też powodowanie brania na ręce (przecież najlepiej jest
wziąć dziecko na ręce by przenieść w bezpieczniejsze miejsce). Tak czy inaczej,
zamiast wiadomości typu: to miejsce jest
nieprzyjemne, może powodować ból, nie będę tu przychodzić, dziecko zakoduje:
przychodzenie do tego miejsca powoduje,
że mama zwraca na mnie uwagę, patrzy na mnie, mówi do mnie i przychodzi by brać
mnie na ręce, to miejsce jest dobre!. To którą opcję wybierze szkrab zależy
przede wszystkim od sposobu reakcji dorosłych.
Sytuacje
wywołujące strach u dziecka należy umiejętnie wykorzystywać do uczenia go
radzenia sobie z tą emocją. Jednak ważne jest natężenie strachu, który w danym
momencie przeżywa dziecko. Bo sytuacji, w których przeżywa bardzo silny strach należy
unikać. Mechanizm ten sam co u dorosłych, przy przekroczeniu pewnej granicy
niczego się nie nauczymy, gdyż cała uwaga poświęcona jest przeżywaniu. W takich
momentach pierwsze i najważniejsze jest utulenie/uspokojenie. Jako dorośli
robimy to samo, staramy się uspokoić, by móc spokojnie pomyśleć, to jakbyśmy
próbowali uspokoić to wewnętrzne dziecko, które właśnie się czegoś
przestraszyło.
Nie powinno
się używać straszenia jako metody wychowawczej. To zła metoda. Opiera się
jedynie na emocjach. Tego typu metody nie powodują wybierania oczekiwanego
sposobu zachowania. Powodują skupienie na unikaniu kary, unikaniu
nieprzyjemnych emocji. W ostatecznym rozrachunku nie zachodzi oczekiwana zmiana
w zachowaniu. Straszony niczego konstruktywnego się nie uczy. Pamiętam
rodziców, którzy z uśmiechem na ustach opowiadali jak straszą swojego
kilkulatka tym, że wyeksmitują go do obory. Dziecko nie miało kontaktu z
gospodarstwem, więc nie miało obrazu tego, jak ta obora faktycznie wygląda i co
tam się dzieje. Można gdybać co się działo w jego wyobraźni, gdy słyszało takie
rodzicielskie zapewnienia. Rodzice byli zadowoleni bo uzyskiwali efekt w
postaci usłuchanego dziecka. Ciekawe czym straszą je teraz gdy jest kilka lat
starsze. Bo pomysły na straszenie kończą się zawsze, tylko na różnym etapie,
potem pozostaje tylko bezsilność. Bezsilność i brak zrozumienia.
Warto
pamiętać, że lęki pojawiają się naturalnie u dzieci w wieku przedszkolnym.
Dzieci boją się wtedy potworów, złych wróżek, smoków i czego tam jeszcze bać
się można. Zarówno jak na początku tak i potem najistotniejsze jest to jakie
znaczenie tym sytuacjom przypiszą dorośli. Czy będą wyśmiewać, wyolbrzymiać,
ignorować czy nadadzą odpowiednią wartość i wspierając pomogą dziecku poradzić
sobie z problemem. To ostatnie podejście skupia się na rozwiązaniu problemu.
Dzięki temu dziecko nabywa przekonania, że może liczyć na pomoc bliskich, że
jego odczucia są ważne oraz, że na każdą trudność jest jakaś rada. To ważne
przekonania, pozytywne, będące stabilną podstawą dalszego rozwoju małego
człowieka.
Subskrybuj:
Posty (Atom)