wtorek, 28 marca 2017

W morzu serc - Metryczka dla dziewczynki.



Na początku był pomysł. Ale jak to z moimi pomysłami bywa regularnie był modyfikowany. 

Nie będę ukrywać, że ta metryczka była nie lada wyzwaniem dla mojej cierpliwości i wytrwałości. Jednak gdy patrzę na skończoną całość myślę sobie, że warto było.

A Wy jak myślicie?

 




 

wtorek, 21 marca 2017

Niech Pan go uratuje…




… a mnie rozgrzeszy. Tak dokończyłabym zdanie, jakie mogłaby wypowiedzieć matka, o której ostatnio słuchałam. Sytuacja trudna, bo przesiąknięta złymi decyzjami, nadmierną odpowiedzialnością i wstydem. Tego ostatniego pewnie jest w niej najwięcej. Jak często rodzice nastoletnich lub dorosłych już dzieci borykają się ze wstydem? Mam poczucie, że zbyt często. 



Przysłuchując się historii jej syna, młodego człowieka, który popadając w uzależnienie popełniał coraz bardziej brzemienne w skutkach błędy, zaczęłam zastanawiać się, gdzie jest granica dorosłości, za którą to on i tylko on będzie odpowiedzialny za swoje czyny. Odpowiedzialny w oczach innych ludzi, nie prawa.

Stałe odnoszenie się do warunków panujących w domu, jako jedynych mających wpływ na poczynania pociech, wydaje się być co najmniej krzywdzące. W końcu dzieci w swoim życiu podejmują jakieś decyzje. Z biegiem lat jest ich coraz więcej, są coraz bardziej wiążące i wpływające na ich życie. Dodatkowo nie tylko rodzice są ważnymi postaciami w katalogu dorosłych. Jest ich cała masa: pozostali członkowie rodziny, nauczyciele, trenerzy, sąsiedzi  i każdy z wymienionych dokłada swoją cegiełkę do sposobu rozumienia i postrzegania świata.
Czy każdy z nich weźmie choć trochę odpowiedzialności za to, jaką rolę odegrał w życiu każdego dziecka, jakie spotkał na swojej drodze? Czy zastanowi się jakie wartości prezentuje młodym, chłonnym umysłom? Czy będzie niczym szalone, nieskrępowane przewidywaniem skutków podejmowanego zachowania dziecko, które  frywolnie będzie wyrażało swoje poglądy, beztroskę i brak poszanowania ogólnie panujących zasad? Czy może będzie korzystać z możliwości łamania wszelkich zasad, zwłaszcza tych wprowadzanych przez rodziców, mając za nic spójność wychowawczą? Hołdując przy tym przekonaniu, że od wychowywania są rodzice.

Tak, od wychowywania… zwłaszcza jeśli po wielu, różnie kończących się bojach, docieramy do wieku dorastania, gdy głównym celem intelektualnego wysiłku młodego człowieka, wydaje się być wyszukiwanie sposobu (czasem nawet popartego argumentami) na podważenie słów rodzica. Rodzic jest najnudniejszym, najbardziej monotonnym i najmniej adekwatnym dorosłym orbitującym wokół nastolatka. Wszyscy inni mają rację, on jeden nie. Gdyby było inaczej, trzeba byłoby przyjąć te marudzenia o późne powroty, słabe oceny i nieposprzątany pokój za uzasadnione, a to z kolei jest bardzo niewygodne, więc lepiej toczyć bój. Bój o to czyja racja jest lepsza.

To trudne. Wyczerpujące. Wysysające wszelką pozytywną energią i co tam jeszcze innego, co pozwala na niestrudzone podejmowanie kolejnych prób tłumaczenia i wyjaśniania. Czasem energia się kończy, zapał gaśnie. Przychodzi zniechęcenie i wyrzuty sumienia, że tak wiele się powinno a tak niewiele jest. 

A może to nie chodzi o to by stale działać. Może lepiej po prostu być na podorędziu. Być dostępnym. Pozwolić na realizowanie autorskiego planu. Cieszyć się z sukcesów, wspierać gdy przychodzi porażka. Być obok. Stanowić stabilną podstawę, do której zawsze można się odwołać gdy przychodzi kryzys. Podstawę, od której można się odbić, zaczynając znów od początku.

Bez pouczania. Bez wskazywania jedynie właściwych wyborów. Z akceptacją. Cierpliwością. Miłością. Z ograniczoną odpowiedzialnością za konsekwencje. Ale też z ograniczonym wpływem na to, co będzie się działo. 

To ostatnie jest chyba najtrudniejsze. Dlatego, myślę, że warto się tego uczyć, codziennie. Tak jak warto uczyć się świata na nowo. Na nowo, bo razem z dzieckiem, uwzględniając jego spostrzeżenia, jego sposób odbioru.

Przecież wychowując nie mamy tworzyć wiernej kopii nas samych lub jak kto woli, kopii pozbawionej nielubianych przez nas cech, wybitnej, realizującej nasze niespełnione marzenia i plany. 

Mamy zapewnić opiekę i doprowadzić do samodzielności. 

Towarzyszyć.

Być.


wtorek, 14 marca 2017

O poszukiwaniu ideału – Królewna na ziarnku grochu.





Gdy szukałam w zbiorze baśni Andersena opowieści o królewnie, która była tak delikatna, że uwierało ją malutkie ziarenko grochu, spodziewałam się historii na co najmniej kilka stron. Moja pamięc podpowiadała mi, że to krótka historia, ale gdzieś z tyłu głowy kołatało się przekonanie, że czegoś z niej nie pamiętam, że coś mi umknęło. Dlatego poczułam rozczarowanie, gdy okazało się, że jednak jest to wyjątkowo krótka bajka. Sama akcja tak na dobrą sprawę zamyka się w jednej nocy, a bohaterowie są słabo scharakteryzowani. Niemniej jednak przekaz płynący z tej opowieści wart jest zastanowienia.
Początkowo myślałam o tym, że skoro sam tytuł traktuje o królewnie to pewnie o niej jest ta historia. O niej, czyli o kobiecie, która wyrusza w długą i wyczerpującą podróż na spotkanie swojego przeznaczenia. Ma świadomość własnych walorów i zalet, dlatego niestraszna jest jej burza w środku nocy, strata karocy i co najważniejsze utrata księżniczkowatego wyglądu. Ona jest pewna siebie. Wie czego chce, jaki jest jej cel i konsekwentnie do niego dąży. Zmarznięta, brudna i obdarta, staje z dumą na progu zamku i oświadcza, że to właśnie jej książę poszukuje, podróżując po całym świecie. Jest kobietą z krwi i kości, mającą swoje marzenia i wystarczająco dużo odwagi by je realizować.
Tak bardzo różni się od tych mdłych słodkością księżniczek padających ofiarą niecnych poczynań takich czy innych krewnych. Jest przeciwieństwem królewskich córek, padających z wdzięcznością w ramiona pierwszego lepszego księcia, który akurat był w okolicy.
I pewnie dlatego jest wystawiana na próbę, dla niej tak bolesną. Jakby słowo królewskiej córki nie znaczyło wystarczająco dużo. Jakby nie można było wierzyć w to, co mówi kobieta. Zwłaszcza jeśli mówi o sobie i swoich mocnych stronach.
Co innego gdy to mężczyzna, swoim uwielbieniem potwierdza jej wartość. Bo to przecież tak powinno być, nie inaczej. To dlatego książę wyruszył w świat w poszukiwaniu prawdziwej księżniczki, by swoim wyborem potwierdzić jej wartość.
Postać księcia jest ciekawa. Wyobraźmy sobie następcę tronu, dla którego najważniejsze jest, by mieć za żonę prawdziwą księżniczkę. A tapicerkę w aucie z prawdziwej skóry, a telefon z limitowanej serii, zegarek oryginalnie szwajcarski… i co tam jeszcze może stanowić pełnię obrazu prawdziwego mężczyzny. Mamy do czynienia z typem mężczyzny łowcy, dla którego wszystko czym się otacza jest rodzajem trofeum, które potwierdza jego wartość. Wartość jako człowieka, wartość jako mężczyzny. Nie ma tu mowy o miłości czy przywiązaniu, jest natomiast wyraźnie zaznaczony akcent perfekcjonizmu oraz tworzenia wizerunku własnej osoby ze szczególnym pietyzmem i wytrwałością. Książę miał tak szczegółowo określony obraz partnerki i był tak diabelnie wybredny, że żadna napotkana kobieta mu nie pasowała, żadna nie była wystarczająco idealna, wystarczająco prawdziwa.
Zatem skoro podróżował po świecie, poświęcał na to czas, środki i energię to dlaczego poślubił akurat tą, która przyszła pod jego drzwi ubłocona i w podartej sukni? Czy delikatne ciało było tym, czego poszukiwał przemierzając niezliczone kilometry, a czego nie udało mu się znaleźć?
A może potrzebował czegoś jeszcze? Czegoś, co potwierdzało jego dobry wybór. Czegoś, co było zupełnie poza nim.
I w tym momencie na scenę wkracza ona. Kobieta, od której wszystko się zaczęło i na której wszystko się kończy – matka, królowa matka.
Autor uracza nas jedynie określeniem „stara królowa”, choć przecież nie trzeba pisać więcej by wiedzieć o co tu chodzi. Matka jedynego syna jest najważniejszą kobietą w jego życiu. I choćby cały świat stawał na głowie, to z jej zdaniem liczyć się należy. Książę, mimo swojej pozycji, mimo pomysłu na życie pozostaje pod wpływem zdania rodzicielki. Królowa matka pozwala mu na posmakowanie życia, pozwala na dokonywanie wyborów, które świadczyłyby o jego niezależności. Jednak jest to tylko pozorne.
Ostatecznie książę wraca do domu i tłumaczy, że nie znalazł odpowiedniej kandydatki na żonę, choć tak naprawdę powinien przyznać, że sam wyboru dokonać nie umie. Matka, zapewne na wskroś opiekuńcza i empatyczna, utula syna i pociesza, że przecież to nic straconego, w duchu ciesząc się, że wrócił sam.
I gdy już wszystko znów może być po staremu, jak na złość, w drzwiach staje ona. Idealna. Wymarzona. Tylko jeszcze nie odkryta.
Myślę, że na księciu, który w swoim życiu widział już niejedno, mogło to zrobić wrażenie. Mógł się zainteresować. Mógł spojrzeć w jej zmęczone oczy i pomyśleć, że oto szczęście samo zapukało do jego drzwi. Mógł ulec jej urokowi. Mógł jej uwierzyć.
Ale tego nie zrobił, mimo odbytej podróży, mimo tabunów dziewczyn, które wcześniej z różnych względów odrzucał. Nie zrobił tego dopóki nie dostał pozwolenia od matki. Matka natomiast pełna sceptycyzmu wymyśliła przedziwną próbę. Zapewne była przekonana, że nie ma możliwości by dziewczyna ją przeszła. Dzięki czemu udowodniłaby synowi, że o to pojawiła się kolejna oszustka, że nie ma kobiet idealnych, ba, nie ma nawet takich w miarę odpowiednich. Jednocześnie pozbyłaby się niechcianej konkurencji. Stało się jednak inaczej. Dziewczyna przeszła test śpiewająco i nie pozostało nic innego jak tylko pobłogosławić związek.

Trudno sobie jednak wyobrazić, że matka tak po prostu pogodziła się z faktem utraty jednorodzonego. Bardziej realny jest scenariusz, w którym ziarno grochu pod tonami materacy i pierzyn to tylko ciche preludium do wielu, wielu testów, jakim w trakcie swojego życia na zamku zostanie poddana prawdziwa królewna.
Jeśli księżniczka ma w sobie potrzebę udowadniania wszystkim swojej wartości to chętnie będzie przyjmowała każde kolejne wyzwanie rzucane przez teściową. W innym przypadku, może w ogóle nie odpowiadać na jej zaczepki, co będzie pięknym źródłem konfliktu między kobietami. Tak czy inaczej, bajkowe żyli długo i szczęśliwie staje pod wyraźnym znakiem zapytania.
Czego uczy ta bajka? Uczy tego, że za każdym mężczyzną, nawet najsilniejszym stoi kobieta i niekoniecznie jest to jego życiowa partnerka. A także tego, że często żyjąc w związku godzimy się na funkcjonowanie w trójkącie… a czasem nawet wielokącie, często nie zdając sobie nawet z tego sprawy.

środa, 8 marca 2017

My się boimy tego psa, czyli o lęku słów kilka.



Jako współwłaściciel rottweilera miałam tą wątpliwą przyjemność doświadczać wielu nieprzyjemnych sytuacji wynikających z lękowych reakcji innych ludzi. Szczerze, na miejscu mojego psa niejednego na wskroś agresywnego człowieka potraktowałabym zębami, a tak dla przykładu. On natomiast miał ich wszystkich w głębokim poważaniu, bo drugi koniec smyczy przyczepiony był do jednego z jego właścicieli, którzy w danej sytuacji zachowywali spokój. A jeśli członkowie jego stada byli spokojni to on też nie miał powodu wyszukiwać zagrożenia, więc spokojnie eksplorował węchowo wszelkie krzaki, słupy i inne płoty. Kiedyś, w trakcie takiego spokojnego spaceru mijaliśmy mamę z takim, na oko cztero- pięciolatkiem. Pies szedł spokojnie obwąchując wszystko dookoła, był trzymany na smyczy i mało zainteresowany mijanymi ludźmi (i nie ma co się dziwić, te wszystkie zapachy pozostawiane przez psy są o niebo bardziej interesujące). Wspomniana mama chwyciła swe dziecię za ramiona i przestawiła na brzeg alejki, niemal zasłaniając je własnym ciałem. Widząc jej poczynania padło kilka zapewnień, że pies na smyczy, że nic nie zrobi, że ze spokojem. Matka jednak nieustępliwie chroniąc swe dziecko stwierdziła: my się tego psa boimy. Dziecko wyglądając zza jej ciała spoglądało na psa raczej zaciekawione…

Często przypominam sobie tą sytuację jako świetny przykład na to, jak uczymy dzieci własnych lęków. Wspomniany chłopiec zapewne nie bał się psa, najwyraźniej nie miał też przykrych doświadczeń z psami w ogóle, ale jego mama skutecznie go tego uczyła. Bo tego jak i czego się bać częściowo uczymy się od innych.

Strach jest emocją wrodzoną i pierwsze jego przejawy można obserwować u kilkumiesięcznych niemowląt. Jego źródłami są nagłe, nieoczekiwane zmiany w otoczeniu, które dziecko odbiera jako zagrażające. Funkcją strachu jest obrona przed niebezpieczeństwem. Funkcja ta jest na tyle ważna, że nasz mózg zawiera w sobie dwie drogi:
jedna pozwala na bezpośrednią szybką reakcję na spostrzeżone zagrożenie (to wtedy gdy przestrasza nas zwinięty w kłębek sznur, który w pierwszej chwili wydawał się być żmiją czy też nagły ruch w naszym kierunku),
druga - stosowana gdy czasu jest trochę więcej - zawiera element poznawczy, czyli te ułamki sekund, które pozwalają na obejrzenie, nazwanie bodźca i podjęcie decyzji o tym czy reakcja jest konieczna czy nie ( to wtedy gdy spoglądamy na sznurek jeszcze raz i okazuje się, że to jednak nie żmija).

Niemowlęta reagują strachem między innymi na nagłe, nieznane i zbyt głośne dźwięki, utratę równowagi czy okrzyki dorosłych. Płaczem sygnalizują, że coś jest nie tak i proszą o to, by ktoś pooddziaływał za nie na otoczenie, do czasu kiedy opanują manipulowanie przedmiotami w stopniu pozwalającym na zaopiekowanie się sobą. Gdy chodzący szkrab przewróci się pokonując pierwsze centymetry o własnych siłach to pierwszą jego reakcją na upadek jest strach właśnie. To dlatego dzieci uczące się chodzić po upadku dość szybko przestają płakać. Przestraszają się, płaczą, po chwili okazuje się, że wszystko jest w porządku i płakać przestają. Inaczej ma się sytuacja, gdy temu wydarzeniu towarzyszy ból, wtedy płacz będzie silniejszy i dłuższy. Jest to o tyle istotne, że potrafiąc odczytać co też dzieje się w tej małej mózgownicy, można właściwie nazwać przeżywane przez dziecko emocje i umożliwić mu odpowiednie ich klasyfikowanie. Dodatkowo ułatwia to podejmowanie działań zaradczych, w końcu inaczej zareagujemy na dziecko, które się przestraszyło, a inaczej na dziecko, które właśnie coś boli. To rozróżnienie pozwala na uczenie innych sposobów radzenia sobie w danej sytuacji. Choć bądźmy szczerzy, na początku i tak wszystko kończy się łzami wsiąkającymi w maminy sweter.
Pierwszy etap życia dziecka jest dość trudny komunikacyjnie. I nie tylko dlatego, że dziecko nie mówi po naszemu, że dopiero ogarnia o co nam chodzi, gdy mówimy: „gorące”. Jest też trudny bo dziecko wiele obserwuje, jeszcze więcej odczuwa i niewiele rozumie. Dodatkowo nie przyjmuje tych wszystkich hmm… złudzeń czy innych kłamstw, którymi my dorośli karmimy siebie i innych. Dziecko odczuwa to co faktycznie ma miejsce, to co dzieje się w naszym ciele. Jeśli przytulone czuje przez skórę niepokojące napięcie to nie uwierzy, że jest dobrze i na pewno samo również nie będzie spokojne. Nie będzie biegło radośnie przytulić się do cioci, która swoją obecnością wprowadza nerwową atmosferę a zapewnienia, że wszystko jest w porządku raczej go nie przekonają.

Dziecko już około 3 miesiąca dziecko zaczyna rozpoznawać emocje u innych m.in. lęk. Nie rozumie ich, ale rozpoznaje. Oczywiście w toku swojego życia skrupulatnie będzie się uczyło jakich emocji nie należy okazywać, lub które emocje bardziej się opłacają. Na początku jednak dziecko sygnalizuje dokładnie to, co w danej chwili czuje i tak samo z obserwacjami, które poczynia. Nie wmówimy mu, że jest dobrze kiedy w powietrzu unoszą się tony złości czy innego strachu. Pojawiająca się trudność w komunikacji może wynikać również z tego, że często sami nie uświadamiamy sobie, co w danej chwili czujemy, pewnie dlatego, że swego czasu też byliśmy bardzo sumiennymi uczniami.

Mówi się, że dzieci nie znają strachu. Stwierdzenie to jest co najmniej nieprecyzyjne, bo strach znają, mają tylko dość skromne doświadczenia i ograniczone możliwości przewidywania konsekwencji podejmowanych działań. Każde doświadczenie wzbogaca nasze zasoby i umiejętności przewidywania skutków różnych zachowań. Przeżycie czegoś nieprzyjemnego pozostaje wystarczającym czynnikiem motywującym do zaniechania danego działania, czy też poszukiwania innego rozwiązania. Tak samo dzieje się z dziećmi. Doświadczenie wzbogaca wiedzę dziecka i pozwala podjąć właściwą, chroniącą decyzję.

Jednym ze źródeł strachu są krzyki, czy też okrzyki, np. uważaj! Kiedyś tak zrobiłam, gdy moje dziecię spokojnie eksplorowało schody. Dziecko znajdowało się wtedy w dość bezpiecznej lokalizacji, a na okrzyk zareagowało nagłym odwróceniem się w moim kierunku, co było w tej sytuacji najbardziej niebezpieczne, gdyż mogło zakończyć się zachwianiem równowagi i upadkiem. To był pierwszy i ostatni raz. Mojego uważaj! oczywiście, nie przygód ze schodami. Warto zatem zwrócić uwagę na sposób naszego reagowania, bo nagły krzyk może nie tylko nie przynieść zamierzonego celu, ale co gorsza przyśpieszyć niechciane działanie powodując bolesne konsekwencje.

Tworzenie sterylnie bezpiecznego środowiska nie wpływa pozytywnie na rozwijanie umiejętności radzenia sobie. Mimo mądrego powiedzenia głoszącego by uczyć się na cudzych błędach większość z nas i tak woli doświadczyć na własnej skórze. Wszak osobiście doświadczone trudności i sposoby zaradzenia im pamięta się dużo lepiej. Dlatego warto pozwolić na, w miarę, swobodne doświadczanie otoczenia. W miarę swobodne czyli pozostające pod kontrolą dorosłego. Po co? By zwiększać wiedzę i umiejętności dziecka, a co za tym idzie, poszerzać gamę dostępnych zachowań.

Dajmy na to takie uczenie, że coś jest gorące. Maluch nie rozumie, że w szklance na stole stoi wrzątek. Nie będzie też rozumiał, że jest gorący, dopóki nie doświadczy co znaczy określenie gorące i z czym to się je. Jak może tego doświadczyć? Na przykład dotykając takiej szklanki. Jeśli nie ma jakiś zaburzeń czucia to nie ma opcji, by chciało ściskać gorącą szklankę w swoich małych delikatnych łapkach. Sytuacja wystarczająco bezpieczna by dziecko doświadczyło co znaczy gorące, zdobywając nową wiedzę bez przykrych konsekwencji. W podobny sposób moje dziecko uczyło się obsługi kominka. Wystarczyło, że dotknęło gorącego elementu raz, by za każdym razem gdy przechodziło obok oznajmiać wszystkim, używając stosownego określenia ze swojego bogatego słownika, że oto ten przedmiot jest gorący. Problem z nadmiernym zbliżaniem się do niebezpiecznego miejsca został rozwiązany, choć nie ukrywam opanowanie się w takiej sytuacji nie było łatwe. Gdyby jednak było inaczej to z reakcją na mój okrzyk uważaj! czy też nie wolno! Dziecko raczej by się zlękło, choć nie rozumiałoby o co mi chodzi. Być może podchodzenie do kominka stałoby się wyśmienitą zabawą na skupianie na sobie uwagi otoczenia, czy też powodowanie brania na ręce (przecież najlepiej jest wziąć dziecko na ręce by przenieść w bezpieczniejsze miejsce). Tak czy inaczej, zamiast wiadomości typu: to miejsce jest nieprzyjemne, może powodować ból, nie będę tu przychodzić, dziecko zakoduje: przychodzenie do tego miejsca powoduje, że mama zwraca na mnie uwagę, patrzy na mnie, mówi do mnie i przychodzi by brać mnie na ręce, to miejsce jest dobre!. To którą opcję wybierze szkrab zależy przede wszystkim od sposobu reakcji dorosłych.

Sytuacje wywołujące strach u dziecka należy umiejętnie wykorzystywać do uczenia go radzenia sobie z tą emocją. Jednak ważne jest natężenie strachu, który w danym momencie przeżywa dziecko. Bo sytuacji, w których przeżywa bardzo silny strach należy unikać. Mechanizm ten sam co u dorosłych, przy przekroczeniu pewnej granicy niczego się nie nauczymy, gdyż cała uwaga poświęcona jest przeżywaniu. W takich momentach pierwsze i najważniejsze jest utulenie/uspokojenie. Jako dorośli robimy to samo, staramy się uspokoić, by móc spokojnie pomyśleć, to jakbyśmy próbowali uspokoić to wewnętrzne dziecko, które właśnie się czegoś przestraszyło.

Nie powinno się używać straszenia jako metody wychowawczej. To zła metoda. Opiera się jedynie na emocjach. Tego typu metody nie powodują wybierania oczekiwanego sposobu zachowania. Powodują skupienie na unikaniu kary, unikaniu nieprzyjemnych emocji. W ostatecznym rozrachunku nie zachodzi oczekiwana zmiana w zachowaniu. Straszony niczego konstruktywnego się nie uczy. Pamiętam rodziców, którzy z uśmiechem na ustach opowiadali jak straszą swojego kilkulatka tym, że wyeksmitują go do obory. Dziecko nie miało kontaktu z gospodarstwem, więc nie miało obrazu tego, jak ta obora faktycznie wygląda i co tam się dzieje. Można gdybać co się działo w jego wyobraźni, gdy słyszało takie rodzicielskie zapewnienia. Rodzice byli zadowoleni bo uzyskiwali efekt w postaci usłuchanego dziecka. Ciekawe czym straszą je teraz gdy jest kilka lat starsze. Bo pomysły na straszenie kończą się zawsze, tylko na różnym etapie, potem pozostaje tylko bezsilność. Bezsilność i brak zrozumienia.

Warto pamiętać, że lęki pojawiają się naturalnie u dzieci w wieku przedszkolnym. Dzieci boją się wtedy potworów, złych wróżek, smoków i czego tam jeszcze bać się można. Zarówno jak na początku tak i potem najistotniejsze jest to jakie znaczenie tym sytuacjom przypiszą dorośli. Czy będą wyśmiewać, wyolbrzymiać, ignorować czy nadadzą odpowiednią wartość i wspierając pomogą dziecku poradzić sobie z problemem. To ostatnie podejście skupia się na rozwiązaniu problemu. Dzięki temu dziecko nabywa przekonania, że może liczyć na pomoc bliskich, że jego odczucia są ważne oraz, że na każdą trudność jest jakaś rada. To ważne przekonania, pozytywne, będące stabilną podstawą dalszego rozwoju małego człowieka.