Macierzyństwo to bardzo skomplikowana kompilacja wrażeń, doświadczeń,
emocji i postaw. Kiedy rozmawiałam z niemacierzyńską koleżanką o swoich
spostrzeżeniach dotyczących uroków ledwo co zadomowionego macierzyństwa, padło
jedno sakramentalne stwierdzenie: brak pewności
siebie. Zatrzymałam się wtedy by nabrać powietrza i odpowiedzieć na swoją
mańkę, zgadzając się z tym stwierdzeniem jedynie częściowo.
Ale dziwna myśl dostała się już do czaszki i zaczęła toczyć utarte
szlaki nerwowe.
Potem rozmawiałam z inną koleżanką,
macierzyństwem dotkniętą połowicznie (tzn. przed rozwiązaniem). Zachowywała
jeszcze to podejście charakteryzujące się chłodną analizą i zdroworozsądkowym pojmowaniem świata.
Pomyślałam: jeszcze wszystko przed nią,
to trzeba przeżyć, te hormony szalejące w krwioobiegu, ten baby blues, tą
niepewność wyrażającą się w przekonaniu: „cholera i co teraz?” bądź „nie, nie
mam pojęcia co mu jest” lub „cicho, niech śpi, niech tylko nic ode mnie nie
chce” „chcę wreszcie posiedzieć na FB… o Boże jestem złą matką”.
Myśl człapała powoli, rozglądając się uważnie za jakąś lekką postawą
chętną do zmiany.
W przeciągu ostatnich dni jakoś
częściej towarzyszyło mi powiedzenie głoszące, że najmniej zrozumienia kobieta otrzyma od… innej kobiety. Nie wiem od
kogo po raz pierwszy to usłyszałam, wydaje mi się, że źródeł było wiele, a
przykładów bez liku: wciskanie się w kolejki, nieustępowanie miejsca w tramwaju
czy w kolejce właśnie, zwłaszcza kiedy brzuch, który się nosi przed sobą jest
już rozmiarów piłki do ćwiczeń.
A po porodzie, kiedy zastanawiasz
się jaka pozycja jest najmniej bolesna i modlisz o kilka minut snu, pierwszą
osobą, która cię odwiedzi by wypić z tobą kawę (najlepiej dzień po tym jak
wrócisz styrana ze szpitala) będzie – druga kobieta i raczej nie będzie to
niosąca pomoc i ciepły rosół twoja matka. Zastanawiałam się, skąd się to
bierze. Dlaczego, mimo własnych
doświadczeń, mimo wiedzy o tym co i jak się dzieje, kobiecie tak trudno jest
zrozumieć drugą kobietę. A przynajmniej tak to wygląda.
A myśl otorbiła się wśród neuronów czekając, aż nadejdzie jej czas.
Jakiś czas temu, siedząc w małej
przychodni, podsłuchałam rozmowę dwóch dojrzałych kobiet. Jedna, na oko, miała
gdzieś z pięćdziesiąt pięć lub trochę więcej lat, druga była starsza – dobre
dziesięć lat więcej. Siedziały już jakiś czas i, jak to bywa w przychodniach,
zaczęły ze sobą rozmawiać. Nie wiem jaka była przyczyna, być może mała
dziewczynka siedząca ze swoją mamą naprzeciwko tych kobiet, bo tematem rozmowy
stał się poród – i nie była to kolejka do ginekologa J. Kobiety dzieliły się swoimi doświadczeniami dotyczącymi porodu i pierwszych
dni życia swoich dzieci jakby to było wczoraj, mimo że ich dzieci pewnie są
już dorosłe, może mają swoje dzieci, a może ich dzieci niedługo będą miały
własne. I pomyślałam, że coś w tym jest.
Wydaje mi się, że ciąża i poród jest tak
niesamowitym doświadczeniem, tak ważnym dla kobiety, że przy każdej
nadarzającej się okazji przeżywają to ponownie poprzez wspominanie. W
trakcie mojej ciąży, w sumie pod jej koniec, kiedy już zdążyłam zapomnieć o
pracy, kiedy nacieszyłam się możliwością robienia tego na co miałam ochotę
właśnie wtedy kiedy miałam na to ochotę, zaczęłam trochę tęsknić za dorosłym
światem. Za światem bez mdłości, trudności z oddychaniem, wstawaniem,
chodzeniem, lęku przed porodem i opowieści: „jak to było u mnie”. Początkowo
słuchanie tych opowieści było miłe i ciekawie. Po kilku miesiącach znałam na
pamięć wszystkie przypadki wszystkich koleżanek, tym bardziej, że ubiegły rok
był bardzo płodny toteż, po opowiadaniach o tym jak było przed, temat szybko
zmodyfikował się na to jak jest po. Lecz tęsknota za ‘dorosłymi tematami’ rosła
choć, bądźmy szczerzy, o czym innym, jak nie o ciąży, rozmawiać z ciężarną? Tak
czy inaczej wnioski z tamtego okresu mam trzy.
Po pierwsze, powyższe
doświadczenia są niezwykle istotne dla kobiety i wiążą się z tak silnymi
emocjami, że nie sposób się nimi nie dzielić, ze zwykłej potrzeby dzielenia się i kanalizowania napięcia.
Po drugie, uskutecznianie tematów
pt. jak to było u mnie jest istotne
z uwagi na walor informacyjny i można to traktować jako rodzaj wsparcia społecznego (o wsparciu trochę pisałam).
Po trzecie, niestety, trafiają
się i takie osoby, których celem (oczywiście nie do końca uświadomionym) nie
jest zwykłe odreagowanie emocji, podzielenie się własnym doświadczeniem czy też
przekazanie informacji. Celem takich osób jest wywołanie w rozmówcy określonych
emocji, rzadko przyjemnych dzięki czemu osiągają coś określonego dla siebie (
zwykle mogą poczuć się lepsi). Dzieje się to na różne sposoby, na przykład
poprzez: nastraszenie (a masz
paskudo, bój się; wiedz, że poród to nie przelewki, łatwo nie będzie, możesz
nie dać rady), podkreślenie własnego
poświęcenia (opowiem ci o wszystkich strasznych szczegółach żebyś miała
świadomość jak się namęczyłam, jak poświęcałam i ile mnie to wszystko
kosztowało), wystąpienie w roli eksperta
( usiądź, słuchaj i rób notatki, bo ja tak miałam i ty też będziesz i najlepiej
dla ciebie jeśli zrobisz jak ci mówię).
Oczywiście problem zaczyna się w
przypadku kontaktów z matkami patrz punkt trzeci.
Myśl ziewnęła. Otworzyła ślepie. Zamknęła ślepie. Przewróciła się na
prawy bok.
Parę dni temu przeczytałam post
na blogu żudit.pl. Autorka pisała o tym, jak będąc w ciąży ( a jest aktualnie)
słucha opowieści różnych treści, wszystkich możliwych kobiet, na temat tego
kiedy należy, bądź nie należy, iść na zwolnienie lekarskie i kiedy ona się na
to zdecydowała. Podsumowanie stanowiło stwierdzenie, że taką decyzję warto podjąć samodzielnie tak, aby czuć się z nią dobrze.
Pomyślałam, że fajnie, że coś takiego się pojawia, ale jednocześnie zaczęłam
zastanawiać się co się takiego dzieje, skoro tego typu działania (sądząc po
komentarzach) są potrzebne.
W sumie nie tylko kwestia pójścia
na zwolnienie jest poddawana dyskusji, bardzo chodliwym tematem jest karmienie
piersią, potem w ogóle karmienie i … im dalej w las tym więcej drzew. Sama
padłam ofiarą tej karuzeli, gdy pewnego wolnego wieczoru siadłam przed
komputerem i poświęciłam czas na clubbing blogowy. Jeden blog mamy, drugi,
trzeci i musiałam następnego dnia resetować w obecności mojej racjonalnej
kumpelki bo trudno mi było zrozumieć jak można tak żyć…
…myśl wierzgnęła raz czy dwa, zastanowiła się chwilę, przewróciła na
lewy bok i kopnęła w kokon. „Czas wychodzić” – pomyślała. Kopnęła jeszcze raz.
Delikatna struktura ukruszyła się i myśl łypnęła ciekawskim okiem na przestrzeń
wokół. „Wystarczy” – stwierdziła i wyszła, by dać początek kilku zawiłym
wnioskom.
Nie zamierzam występować w roli
eksperta od macierzyństwa. Nie zamierzam mówić: patrzcie ja robię tak i tak
jest dobrze. Nie zamierzam nikomu wytykać jego działań ani wskazywać czy i
gdzie popełnia błąd. I jeśli, czytając
przyszło ci do głowy, że mądruję się lub za chwilę będę, to dobrze, choć ja
osobiście tego nie zamierzam i nie taki jest mój cel.
Chciałabym zwrócić uwagę na
ogólny przekaz, który można uznać za wspólny mianownik wielu blogowo-macierzyńskich…
lub może po prostu rodzicielskich (?) historii. Określiłabym go jako: mam nadzieję, że robię dobrze lub jestem przekonana, że robię dobrze, ale… No
bo pomyślcie, tak na chłopski rozum. Jeśli ja dobrze czuję się ze swoimi
decyzjami i uważam, że decyzje innych, choć odmienne od moich, też są w
porządku, to po co mam im radzić? Skoro twierdzę, że nie chcę słuchać innych i
jestem pewna wartości własnych wyborów, to po co opisywać perypetie z sąsiadkami,
koleżankami, matkami i babciami? Jeśli dobrze czuję się z własną decyzją o
karmieniu mm to bez sensu będzie pisanie/mówienie o tym, że nie jestem matką
drugiego sortu (w sumie ciekawe, że przewija się takie określenie).
Podsumowując, tak sobie myślę, że
wszystko to opiera się nie tyle na wspomnianej na wstępie pewności siebie, ile
na poczuciu, że jestem w porządku. Jestem
w porządku, moje decyzje są w porządku, błędy (lub może bardziej: nieprzyjemne
konsekwencje podjętych wyborów) to coś co pozwala się rozwijać, inni też są w
porządku i ich decyzje dotyczące ich życia są w porządku, i jeśli nie dotyczą
mnie bezpośrednio to nie zaprzątają mi głowy i nie zabierają uwagi, a Matka
Teresa była jedna, jedyna w swoim rodzaju i wystarczy.
Powyższe, to uwierzcie, wyższa
matematyka wśród kwestii psychologicznych J
(hehe a co tam). Nie jest to łatwe, ani przyjemne we wprowadzaniu w życie. Sama
wielokrotnie czuję się nie OK, borykam się z wątpliwościami czy to co i jak
robię jest dobre czy nie. Próbuję robić po swojemu, budować własny bank
informacji i doświadczeń, a gdy słyszę intruzywne rady, z którymi jakoś się nie
zgadzam to się lekko irytuję (no dobra trochę bardziej), zwłaszcza gdy osoba
radząca ma więcej doświadczenia. Bo jak ma więcej doświadczenia to jest
bardziej w porządku ode mnie (?) Hmm… tego chyba jesteśmy właśnie uczeni…
Ale to już temat na inny czas bo
post rozrósł się niczym rozprawka na maturze, a wszyscy poczytni blogerzy
mówią, że posty powinny być w miarę krótkie i treściwe, i tak na pi razy oko 2 minuty
czytania. To ja tu chyba z pięć postów napisałam hehe…
Jeśli dotarłeś/łaś do końca nie
czytając tylko wytłuszczonego tekstu to szacun.
Mam nadzieję, że nie była to
droga przez mękę i że zaraziłam cię dziwną myślą, która teraz będzie kiełkowała
wśród Twoich neuronów, aż przyniesie wiele owoców w postaci dobrych myśli,
miłych emocji i przekonania, że Ty też jesteś w porządku.
A przy okazji informuję ponownie
o I Konferencji AT w Polsce :)
więcej na www.konferencjaat.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz