Różne były
początki tej historii, ich wspólny mianownik mówił o tym, że rozpoczęła się od
szczęścia pełnej rodziny. Potem przyszła śmierć i od tego momentu zaczęły się
schody. W rzeczywistości nie musiało być tak tragicznie, wcale nie trzeba
umierać, żeby przestać istnieć czy może inaczej, żeby przestać być dla kogoś
ważnym. To nawet nie jest jakoś specjalnie trudne, wystarczy aby relacje
łączące z definicji bliskich sobie ludzi, były powierzchowne i pozbawione
uczuć, które pozwalają żyć ze sobą szczęśliwie. W tej historii tak właśnie
było.
Rodzina,
która początkowo była ze sobą szczęśliwa rozpadła się na mniejsze kawałki.
Tematem miej ważnym wydaje się być to, czy któryś z członków rodziny umarł czy
odszedł, ważny jest efekt – zupełna zmiana dotychczasowego układu sił.
Strata jest
trudnym doświadczeniem, niezależnie od tego jakie okoliczności jej towarzyszą,
zawsze będzie wiązała się z poczuciem odrzucenia i bycia niewystarczająco
dobrym. Ta niebezpieczna mieszanka skłania do godzenia się na warunki, które w
normalnych okolicznościach są nie do przyjęcia oraz do starania się za wszelką
cenę o uwagę. O docenieniu wkładanego w wykonywaną pracę wysiłku nie wspomnę.
Strata powoduje też, że tracący często zaczyna czuć się niekompletny,
wybrakowany. Zaczyna szukać kogoś, lub czegoś, co wypełni pustkę i pozwoli stać
się pełnowartościową osobą zasługującą na szacunek. Na zauważenie.
Dziewczyna,
o której jest ta historia straciła matkę i na domiar złego zanim na dobre
przeżyła tą stratę, jej ojciec postanowił sprowadzić do domu inną kobietę.
Jakby tego było mało, była to kobieta z przeszłością, a przeszłość ta
spersonalizowana była w postaci własnych dzieci. Rodziny typu: „moje, twoje, nasze”
to chyba Mount Everest rodzinnych komplikacji i choć film o takim tytule
pokazuje, że początkowo złe i niechciane w ostatecznym rozrachunku może być
rodzinne i wartościowe, to nie dotyczy to tej konkretnej historii. Dziewczyna,
która do tej pory była oczkiem w głowie kochających rodziców, nagle zostaje
zupełnie odsunięta od ciepłego domowego ogniska w jego metaforycznym sensie…
Zastanawiająca
jest rola ojca, który początkowo uzasadnia swoje decyzje dobrem jedynego
dziecka, po czym wycofuje z relacji stając się biernym uczestnikiem wydarzeń.
Może jest mężczyzną z typu tych, którzy uważają, że świat kobiet rządzi się
swoimi prawami i nie należy zbytnio się do niego wtrącać, a kwestia
wychowywania dziecka ewidentnie pozostaje w granicach tego świata.
Dziewczyna
stając naprzeciw silnych charakterów, jakie wraz z sakramentalnym „tak”
zamieszkały w jej domu, wycofuje się zapominając w ogóle o tym, że ma
jakiekolwiek prawa. Poziom posłuszeństwa jaki prezentuje swoim zachowaniem jest
zadziwiający. Celebrując poczucie skrzywdzenia przyjmuje na swoje barki ciężki
los, który staje się esencją i motywem przewodnim jej życia. Z pokorą godną
mniszki przyjmuje, wszystkie nakładane na nią, z coraz większym rozmachem,
obowiązki.
Staje się
człowiekiem instytucją, który jest w stanie załatwić każdą sprawę, wywiązać się
z każdego zobowiązania, wypełnić wszelkie obowiązki. Płaci przy tym cenę, która
nie wydaje jej się jakoś specjalnie wysoka. Tą ceną jest jej czas, jej
zmęczenie i jej marzenia, snuciem których zajmuje umysł w trakcie wykonywania
codziennych zadań. Marzy o mężczyźnie, który pojawi się nagle w jej życiu i
zabierze ją do lepszego świata. Gdzieś, gdzie będzie szczęśliwa, choć nigdy nie
spróbowała nawet określić, co konkretnie tym szczęściem miałoby być.
Pewnego
dnia przychodzi jej do głowy pomysł, że mogłaby zrobić coś dla siebie, że może
mogłaby się z czegoś ucieszyć? Zrobić coś dla własnej przyjemności? Taka słaba
myśl, taka pokusa w stylu: co by było gdyby…
Nie trzeba
być wróżką czy innym mentalistą, aby zdać sobie sprawę z ogromu oburzenia,
które wylało się siłą wodospadu z każdej możliwej strony. To była sytuacja jak
z reklamy środków na przeziębienie: bo kto zastąpi supermamę, sumiennego pracownika
i jedyną przyjaciółkę? No nikt przecież!! To zupełnie niemożliwe. I kiedy
dziewczyna usiadła już do swoich codziennych zadań z nosem na kwintę pojawił
się głos, że wszyscy inni jednak się mylą, że ona też ma prawo do odrobiny
rozrywki, oczywiście gdy upora się już z pracą…
Myśl o kilku
chwilach radości, jakie obserwowała latami u wielu osób, zmotywowała ją do jeszcze
wytrwalszej pracy. Była z siebie dumna. Była przekonana, że zasłużyła na trochę
odpoczynku.
Po kilku
godzinach pieczołowitych przygotowań wreszcie była gotowa. Przekraczając próg
domu, przekroczyła drzwi do innego świata. Bawiła się wyśmienicie i gdy
nadszedł czas na powrót poczuła niemal fizyczny ból. Nie chciała wracać, jednak
poczucie obowiązku było silniejsze od wszystkiego innego. Wróciła,
pozostawiając dla siebie wspomnienia osładzające jej kolejne szare dni. Wciąż
marzyła. Marzyła o świecie diametralnie różnym od tego, w którym żyła. O życiu
pełnym przygód, miłosnych uniesień i radości przelewającej się wszędzie.
Wiedziała, że pozostając osobą jaką była na co dzień, nie osiągnie nawet
kawałeczka z krainy szczęśliwości, której miała szansę doświadczyć.
Od tego
momentu regularnie udawała się tam, gdzie mogła podbijać świat. Za każdym razem
przebierała się w piękne suknie, pudrowała nos i podkreślała oko, bo tylko w
taki sposób mogła uzbroić się w potrzebną pewność siebie.
I wreszcie
pojawił się on. Zachwycony nią bez granic.
Czuła się
zauważona. Czuła się szczęśliwa.
Wracała do
domu i zmywając makijaż marzyła o niekończących się latach pełnych szczęścia i
miłości, które wreszcie miały okazję stać się jej rzeczywistością.
Miłość
dodała jej skrzydeł. Teraz pracowała jeszcze więcej, starała się jeszcze
bardziej. Nurzając się w endorfinach dbała, z całą przykładnością, o swoje
gniazdko i o niego, rzecz jasna. Była zadbaną żoną, zorganizowaną gospodynią,
wielozadaniową matką…. Zmęczoną kobietą…
Dni mijały…
mijały lata…
Czasem gdy
patrzyła zmęczonym, pustym wzrokiem na swoje odbicie wracała do marzeń
towarzyszących jej przez lata. Był tam spokój, radość i jeszcze wiele innych
ciepłych emocji. Teraz głównie była zajęta slalomem między kolejnymi
obowiązkami i zarzutami, że nie dba o siebie jak kiedyś, że skapciała, że gdzie
się podziała tamta dziewczyna w pięknej sukni z nienagannym makijażem.
Tłumaczyła
sobie, że to życie jest spełnieniem jej marzeń, że szara rzeczywistość robi
swoje i dlatego wszystkie kolory wokół nieco wyblakły. Czasem jednak znów
przychodziła myśl by wyrwać się spod jarzma domowych obowiązków i zawalczyć o
siebie. Szybko ją uciszała, nie mając zupełnie pomysłu na to, gdzie miałaby
wtedy pójść, co ze sobą zrobić.
Tak
naprawdę w środku, nadal była tą samą szarą zakrzyczaną dziewczyną.
Piękne
suknie i buty na obcasie cierpliwie czekały w szafie na właściwe okazje. Okazje,
które zdarzały się coraz rzadziej. Czasem patrzyła na nie z ledwo dostrzegalnym
błyskiem w oku, a potem i tak wciągała spodnie i cichobiegi, bo przecież na
płaskim szybkiej i wygodniej, a ona ma tyle spraw do załatwienia w ultra
krótkim czasie. Czasem obiecywała sobie, że zacznie chodzić w sukienkach, że
będzie się malować bardziej starannie. Jednak jej codzienność weryfikowała
wszystko. A może to nie była tylko codzienność? W końcu obowiązki nie układają
się same…
Dni mijały
w zastraszającym tempie, ona pędziła stale przed siebie. Gdy przychodził
kolejny rok, obiecywała sobie, że tym razem to już na pewno zrobi coś dla
siebie. A potem rok mijał. Czas mijał. Szanse mijały. Tylko zmęczenie było
wytrwałe.
Czasem nie
zmienia się nic poza datami umykającymi w kalendarzowy niebyt.
Czasem jednak
przychodził dzień, w którym dziewczyna stwierdza, że nie jest już tą samą szarą
dziewczynką, że dorosła i poza obowiązkami ma też prawo do przyjemności i nie potrzebuje do tego specjalnych ubrań, makijażu i innych dodatków. Nie
pyta już nikogo o pozwolenie ani o to jak ma szczęśliwie żyć, po prostu to
robi.
Świetny tekst!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
IS
Dziękuję :)
Usuń